Lynne McTaggart opisuje w swojej książce zbliżającą się rewolucję naukową, która tym się różni od wszelkich poprzednich, że będąc „daleką od niszczenia Boga […] po raz pierwszy dowodzi jego istnienia”. Na takie dictum niejeden się uśmiechnie, inny za autorką zakrzyknie w uniesieniu: „Niepotrzebne są dwie prawdy, prawda nauki i prawda religii. Nareszcie może być jedna wspólna wizja świata”. Oczywiście – jeśli to wszystko prawda. Rozstrzyganie tego w krótkiej recenzji byłoby wielkim krokiem ku przepaści śmieszności, wolę zatem zająć się czym innym, tym bardziej, że za największą wartość tej książki nie uważam naukowo-religijnej konwergencji, a interesujący rys historii nauki. Szkoda, że (mimo dużej kultury tłumaczenia) tak źle się to laikowi czyta.
Popularyzacja historii czy aktualiów badań naukowych, ponoszonych na tym polu porażek i odnoszonych sukcesów, to rzemiosło piekielnie trudne. Nieprawdopodobnie trudno jest dorównać takim tytanom, jak Hoimar von Ditfurth, czy Jürgen Thorwald. Lynne McTaggart niestety się nie powiodło. Zawinił temat? Bardziej chyba intrygujący niż realizowane przez obydwu wspomnianych mistrzów. Brak stosownego dystansu do „przedmiotu badań”? A czy Thorwald miał większy? Nie. A kompletnie dziś zapomniane „ditfurthy” wręcz kipiały emocjami, co niektórych może dziś wręcz śmieszyć. Amerykańska autorka z pewnością nie tutaj zgrzeszyła, choć niektóre partie Pola zdają mi się być nadmiernie egzaltowane.
Zbyt trudna tematyka? Nie o prostszych sprawach pisał Thorwald, choć zadanie miał łatwiejsze – każdy z nas jest po trosze lekarzem, detektywem – i tu zapewne bije źródło popularności jego książek. Chociaż niebo gwiaździste nad każdym z nas, to astronomem być o wiele jest trudniej; stąd z pewnością Pole czyta się ciężko, co jednak w przypadku książki mającej popularyzować wiedzę niekoniecznie musi być zarzutem (stopień skomplikowania tematyki!). Staje się nim dopiero, gdy sobie uświadomić, że po Na początku był wodór stało się ongiś w kolejkach. Kto stanie po Pole? Niewielu. Nie ulega wątpliwości, że talentu narracyjnego i popularyzatorskiego McTaggart nie sposób zrównać z von Ditfurthem; to jednak nie wszystko.
Zupełnie jakby była debiutantem w branży, za wiele – moim zdaniem – pragnęła autorka pomieścić w jednej książce. Skutkiem tego, bardziej „miesza” w czytelniczej głowie, niż robi porządek w jej szarych komórkach. Choć człowiek od niepamiętnych czasów tęskni za metateorią wyjaśniającą dosłownie wszystko, to chyba większym sukcesem będzie nie tyle upichcenie jej samej, co podanie „potrawy” w zrozumiałym sosie, na jednym zaledwie talerzu. Wywód McTaggart płynie meandrami wielu koryt, których liczne zakola dygresji nie tyle pomagają uświadomić sobie dokąd (i po co) ta rzeka płynie, co spowalniają jej nurt.
Podczas mocno żmudnej lektury wciąż nadto miałem wrażenie, że oto mam do czynienia z wywodem, którego celem jest wyprowadzenie wzoru na istnienie Boga. Na stronie 295 (trzeciej od końca) expressis verbis poinformowano mnie, że słuszne to były domysły. A przecież jeśli Boga nie ma, to naukowe powoływanie go do życia (i czytanie o tym) jest raczej jałowym wysiłkiem. Jeśli zaś Bóg istnieje, to jaki ma sens udowadnianie tego za pomocą tablic logarytmicznych?
Lynne McTaggart, Pole. W poszukiwaniu tajemniczej siły wszechświata
tłum.: Monika Betley, wyd. Czarna Owca 2009, str. 376
Jarosław Kolasiński