ARCHIWUM Magazynu B&B - zakończył działalność w 2018

Bóg wie, że nie jest architektem

Rozmowa z Maciejem Konopką, architektem

Jarosław Kolasiński: Architekt-wrocławianin idzie wrocławską ulicą i na to, co mija, rzuca okiem. Profesjonalnym czy prywatnym?

Maciej Konopka: Spacerujący fotograf niby widzi to, co wszyscy, a jednak nie potrafi wyzwolić się z nieustannego kadrowania, planowania zdjęć, prawda? Z architektem jest identycznie. Czasem wolałbym być kim innym, może mniej wtedy zwracałbym uwagę na to, co u nas się buduje. I odnawia również.

Jest aż tak źle?

Powiem: nie jest wspaniale. Nasze wrocławskie „nowości” architektoniczne są nie pierwszej świeżości. Króluje sztampa zrodzona z nijakiego gustu mieszkańców. Podam przykład: dwa lata temu dostaliśmy zlecenie od SM Wrocław Południe na zaprojektowanie trzech budynków idących do termomodernizacji. O dziwo, nie chciano standardowych pastelowo-nijakich kolorków. Na elewacjach miało się coś dziać. Dla architekta – istna gratka. Z siedmiu naszych propozycji prezesi zatwierdzili dwie, życząc sobie, byśmy z nich coś skompilowali. A pole do popisu było niemałe: budynek dwunastopiętrowy, długości jakichś 150 m. Jak dla mnie – po prostu blejtram. I to wiele razy większy niż sobie Matejko ustawił w pracowni, rozpoczynając prace nad „Bitwą pod Grunwaldem”. Najprościej byłoby pomalować w niebieskie i żółte pastelki – wtedy wszyscy byliby szczęśliwi. Można też było zaryzykować, robiąc coś nietypowego. Zdecydowaliśmy się na to drugie, a mieszkańcy utworzyli komitet protestacyjny. Pojawił się jego przewodniczący, do skrzynek rzucono ulotki. Protest przeciwko. Takiego chłamu nie chcemy! My chcemy ładnych kolorów, a nie jakiegoś nie wiadomo czego. Badziewia.

Co ich tak wystraszyło?

Niestandardowość. Zainspirowały mnie bowiem kapitalne zdjęcia lasów bukowych, na które natknąłem się na pewnym portalu fotograficznym. Przyszło mi do głowy, że gdyby te fotografie „przyciąć” u góry i u dołu, to wyszłaby z tego ciekawa grafika. I to właśnie chciałem „rzucić” na elewację. Natomiast jedna z moich projektantek, Marysia Gerber, wymyśliła zwierzęta na bardzo długich nogach. Skompilowaliśmy. Jeden z protestujących „zrecenzował” to tak – przepraszam za tak śmiałe sformułowanie, ale to cytat – „u kota w dupie mieszkał nie będę”.

Gdzie więc zamieszkał?

Nie tam, gdzie się obawiał – z kota zrezygnowaliśmy. Musieliśmy też zredukować wyjącego do księżyca wilka, niestety. Na szczęście coś udało się zachować. I wygląda to nieźle. Kiedy znany wrocławski raper, performer L.U.C. przystąpił do akcji „Pospolite ruszenie”, doczepił naszym zwierzaczkom dymki: „Dziękujemy za…”, „Cud!”, itp. To spora dla mnie satysfakcja, dla prezesów zapewne też. Zostaliśmy docenieni przez animatorów ogólnopolskiej akcji „Odkażanie polskich osiedli” mającej na celu uleczenie polskich blokowisk z zakaźnych chorób, niekonwencjonalnie nazywanych przez L.U.C.-a i jego kolegów… z „pastelowości obojnaczej” na przykład.
Brawurowe te nazwy: „wągier spółdzielczy”, „wyprysk falisty” czy „pasiak więzienny”…
Ja ich nie używam oficjalnie, ponieważ jestem architektem, a nie raperem. Ale z diagnozą się zgadzam. „Odkażać” warto i trzeba.

Choćby nawet ktoś musiał mieszkać u kota pod ogonem?

Oczywiście. Żeby jednak z polskich miast nie wiało nudą i bezguściem, przede wszystkim trzeba słuchać architekta, bo on zawsze ma rację.

Zawsze?

Zawsze. Jak Bóg (śmiech). Różnica polega tylko na tym, że Bóg wie, że architektem nie jest.

Kończąc wątek „koci” – przeciętny wrocławianin specjalnie się od standardowego Polaka nie różni. Również i wtedy, gdy chcąc zachęcić kogoś do odwiedzenia jego miasta, zwykle rozwodzi się o zabytkach, a nie o nowych obiektach. Z czego to wynika? Nie umiemy patrzeć, czy faktycznie nie ma się czym chwalić?

Mam w tej kwestii odczucia ambiwalentne. Zdarza się, że Wrocław (którego stara tkanka piękna jest) pięknieje. Zdarza się jednak częściej, że brzydnie. Nie mogę jednak widzieć tylko negatywów – byłbym niesprawiedliwy w ocenie pracy moich kolegów, jak i swojej własnej. Nie można bowiem powiedzieć, że Wrocław się nie rozwija architektonicznie. Rozwija się i zmierza we właściwym kierunku. Są np. rozwiązania takie, jak Leopoldinum na Powstańców Śląskich. Jednakże zdecydowanie lepiej nam wychodzi wpasowywanie się w to, co stoi od dawna, a słabiej wytyczanie nowych kierunków. Moim zdaniem, w XXI w. powinno się budować obiekty z XXI w., ponieważ ten wiek właśnie mamy, a nie inny. Tymczasem budujemy nie tyle nawet źle, co moglibyśmy wiele nowocześniej.

fot. Anna Kolasińska

O to, co jest architektoniczną ikoną starego Wrocławia, można się kłócić godzinami. Katedra? Ratusz? Uniwersytet? Klęska urodzaju. Trudno mi natomiast powiedzieć, co gotów byłbym uznać za ikonę Wrocławia nowoczesnego.

Mogliśmy taką ikonę mieć – hotel Hilton przy placu Dominikańskim. Mnie to bardzo boli. Projekt nadawał się idealnie na światełko w tunelu. Niestety, okazało się, że jesteśmy architektonicznym zaściankiem. Chciano pokryć elewacje produktem DuPonta, konkretnie corianem. Ale – fanfary, proszę – choć corian w całej Europie posiada atest przeciwpożarowy, to we Wrocławiu, ściślej – w całej Polsce, materiał ten atestu nie posiada. Była szansa, że pierwszy tak kryty budynek stanie właśnie u nas – a tu nic z tego. Ikony nie budiet.

Może z czasem?

Atestu jeszcze długo nie będzie, jako że ekspertyza kosztuje jakieś gigantyczne pieniądze, w związku z tym czarno to widzę. O co jednak w tym wszystkim chodzi? Corian ma niesamowite właściwości – doskonale poddaje się kształtowaniu i nietrudno sobie wyobrazić, co można zrobić z elewacją z tegoż materiału, prawda? Tymczasem my z przyczyn pozamerytoryczno-biurokratycznych nadal tkwimy gdzieś za drzwiami nowoczesnej architektury. Inwestor musiał zrezygnować z obiecującego projektu budynku aspirującego do bycia współczesną ikoną miasta; magnesem, ściągającym do nas inwestorów, którzy idąc tym tropem, podejmowaliby architektoniczne ryzyko.

Czy mógłby pan wskazać jakiś egzystujący element nowoczesnej architektury Wrocławia, którym moglibyśmy zachęcić kogoś z zewnątrz? Albo przynajmniej coś w budowie?

Z czystym sumieniem nie potrafię niczego wskazać. Oczywiście, nie wszystko nadaje się do kosza. Jest przecież wiele obiektów – nazwę to – poprawnych, nawet bardziej niż poprawnych. Ale nie są to dzieła nawet w przybliżeniu na miarę londyńskiego „cygara” Fostera, barcelońskiego „ogórka” Nouvela czy Muzeum Guggenheima w Bilbao. O czymś na kształt, nawet w miniaturze, francuskiej La Défense możemy sobie we Wrocławiu tylko pomarzyć. Na realizację szans nie ma. W tej chwili największym inwestorem jest Leszek Czarnecki, realizujący najwyższy mieszkalny budynek w Polsce, czyli Sky Tower…

No to mamy ikonę w budowie…

W budowie – tak, ale czy od razu ikonę? Żeby nie było nieporozumień, pozostaję z całym szacunkiem wobec pana Czarneckiego. Jako wrocławianin bardzo się cieszę z tego, że budynek ten stanie nie w Warszawie, lecz u nas… Uważam jednak, że aż tak ogromne przedsięwzięcie zasługiwało na konkurs międzynarodowy. To w końcu miała być budowa potencjalnej ikony wielkiego miasta o równie niemałych aspiracjach. Budowli widocznej z każdego kierunku wjazdu do nas, ze sporej odległości. Bardzo, ale to bardzo mnie rzecz cieszy, gdyż dzięki temu Wrocław wreszcie „łapie oś”… Niech więc ją łapie przy pomocy czegoś niepowtarzalnego i jedynego, prawda? Na szczęście – porównując pierwotny projekt Sky Tower z tym, co się buduje obecnie, widać jasno, że uniknięto czegoś bardzo złego. Zanosiło się na jakąś taką kostkę, „kochę” wręcz, zaprojektowaną przez jedną z warszawskich pracowni. Gdyby „to coś” stanęło, definiowałoby pojęcie „koszmaru”. Natomiast Zbigniew Walas zrobił, co mógł, i jest duuużo lepiej. Ale powrócę do sprawy międzynarodowego konkursu. Oczywiście – prawem inwestora jest go nie organizować, tym bardziej, że wiąże się to z finansami. Gdyby bowiem wygrał jakiś Foster czy Zaha Hadid, cena dokumentacji z pewnością byłaby dużo wyższa. A co dalej? Jeśli chciałoby się zmienić architekta już w trakcie realizacji, tak jak Walasa, albo zmienić dokumentację, w przypadku międzynarodowego konkursu nie byłoby to takie proste, gdyż mogłoby się skończyć skandalem międzynarodowym. Okazuje się zatem, że z biznesowego punktu widzenia brak międzynarodowego konkursu był strzałem w dziesiątkę…

A mając na względzie walory nowoczesnego Wrocławia, to strzał poza tarczę, tak?

Tak. Zostawiając jednak na marginesie wszelkie zastrzeżenia, patrząc na sam rosnący budynek – jest nieźle, choć mogłoby być lepiej. Gdyby Sky Tower był tym, na co Wrocław w pełni zasługuje, to piloci przelatujących samolotów mogliby nań patrzeć jak na wieżę Eiffla – nie żartuję. Jednakże inwestor nie skorzystał z szansy wybudowania czegoś epokowego. A pamiętajmy, że biorąc pod uwagę wielkość tego budynku, byłby on porównywalny z Empire State Building i podobnymi konstrukcjami. Będzie jednak bardziej ciekawostką i budynkiem-rekordzistą niż architektonicznym dziełem sztuki. Szkoda.

A nasze nowe mosty? Milenijny i ten najnowszy na Rędzinie? A stadion? Nie zasługują na miano nowoczesnych ikon Wrocławia?

O stadionie mogę mówić tylko dobrze. Z mostów też jestem zadowolony. Były konieczne, niezbędne i doskonale, że są. Natomiast co do ich walorów estetycznych – mam nadzieję, że nikt mnie nie oskalpuje – są to budowle po prostu poprawne. Dziełami sztuki bym ich nie nazywał. Zresztą, mosty są to budowle w wielkiej mierze inżynierskie i to stanowi ich wartość samą w sobie.
Ale schodząc z mostów na ziemię… Tam, gdzie mieszkają ludzie, to architekt powinien decydować o tym, jak będzie wyglądała otaczająca nas rzeczywistość, a nie tylko portfel inwestora powiązany z uśrednionym kiepskim gustem mieszkańców. Inwestor bowiem wie, że sprzeda mu się to, co będzie reprezentowało pewien kanon. I co na to architekt? Staje przed dylematem: upierać się przy swojej wizji, czy jednak podnieść ręce do góry, by deweloper dał potem nowe zlecenia. Z kolei zdanie dewelopera jest takie, a nie inne, ponieważ stara się on unikać kolizji z gustami społecznymi. I tu dochodzimy do sedna: polskie społeczeństwo jest totalnie niewyedukowane estetycznie, zatem schlebianie jego gustom do niczego dobrego nie prowadzi. Z drugiej strony patrząc, architekt nie dostaje dotacji państwowych jak TVP Kultura, tylko musi zarobić na chleb swój i pracowników. Wybór często jest więc taki: albo wszystko będzie w beżach, albo nie będzie nowego zlecenia, czyli chleba. Tak wygląda szara rzeczywistość polskiego architekta.

 

 Rozmawiał Jarosław Kolasiński

Maciej Konopka, fot. A.Kolasińska

 

 

 Maciej Konopka
architekt, szef zatrudniającego kilkunastu projektantów, a działającego od 1989 r. wrocławskiego biura projektów Pro Art KONOPKA s.c., firmy specjalizującej się w projektowaniu i prowadzeniu inwestycji budowlanych dla inwestorów prywatnych oraz publicznych

Business&Beauty Magazyn