Budapeszt jest piękny, ale prawdziwe Węgry to kraina między górami Bukowymi a pusztą w Hortobágy. Właśnie tam, nad Cisą, kryje się kilka cudów natury i kwintesencja węgierskości.
W Aggtelek, tuż przy słowackiej granicy, na stokach wapiennych wzgórz ścielą się kolorowe murawy. Motyle sielankowo unoszą się nad kwiatami dzikiej szałwii, której łany kryją podziemny skarb z Listy Światowego Dziedzictwa UNESCO. Jaskinia Baradla ma aż 25 km długości (1/5 leży już na Słowacji i znana jest jako „Domica”). Chociaż spodziewaliśmy się wyjątkowych wrażeń, i tak jesteśmy zaskoczeni. Baradla bije na głowę wszystko, co widzieliśmy do tej pory, od Ameryki po Pireneje. Żeby poczuć jak żyje jaskinia, wystarczy wsłuchać się w miarowe kapanie wszechobecnej wilgoci. Nasycone węglanem wapnia krople wydają się maleńkie, ale z podziwu godną wytrwałością formują kolejne nacieki. Szczególnie imponujący jest stalagmit nazywany Obserwatorem. Przez osiemset tysięcy lat zyskał wysokość czteropiętrowego domu. Gigantyczny stożek wieńczy kalcytowy kwiat.
Szerokie korytarze prowadzą do kolejnych grot pełnych fantastycznych nacieków, skalnych zawalisk i jezior.
Po godzinie wydaje się, że już nic nie będzie w stanie nas zadziwić, i wtedy docieramy do Sali Koncertowej. W wielkiej komorze umieszczono scenę, a przed nią w karnych rzędach kilkaset czerwonych krzesełek. Gra wprawdzie tylko płyta, ale efekt i tak przechodzi wyobrażenie. Doskonała akustyka łączy się z precyzyjną iluminacją, przeobrażającą naciekowe draperie w fantastyczną scenografię.
Nie wszystkie jaskinie są ciemne i błotniste. W Miszkolcu-Tapolcy podziemne korytarze zamieniono na termalny raj. Unosząc się w wodzie o przyjemnej temperaturze 30˚C wędrujemy poprzez delikatnie oświetlone skalne korytarze, masujemy plecy pod sztucznym wodospadem i wygrzewamy w sadzawce, której sufit zamieniono w rozgwieżdżone niebo. Najchętniej zostalibyśmy tu na zawsze, ale przecież na Węgrzech jest jeszcze pół tysiąca innych kąpielisk…
Niespiesznie jadąc wzdłuż Cisy mijamy wioski ze strzelistymi kościołami i ukryte wśród topolowych łęgów meandrujące starorzecza. To Węgry sprzed lat, z obrazkami jak ze starych fotografii. Na przydrożnym straganie kusi miejscowy ser – jego smak jest delikatny i pełny zarazem. W przydrożnej czardzie pałaszujemy kociołek zupy rybnej. Wąsaty kelner zagaduje w najdziwniejszym z europejskich języków. Do jego nietypowej melodii zdążyliśmy się już przyzwyczaić, ale o płynnym dialogu nawet nie marzymy. Ale od czego są ręce i mapa? Po chwili już wiemy, że powinniśmy odwiedzić Hortobágy. Równinne, żyzne pastwiska o przyjemnym klimacie tak bardzo spodobały się przodkom dzisiejszych Madziarów, że w IX w n.e. porzucili życie nomadów i osiedlili się tu na stałe. Dziś serce Niziny Węgierskiej jest najczęściej chyba odwiedzanym parkiem narodowym kraju. Bezkresna puszta to narodowy symbol, utrwalony w literaturze i… w kuchni, bo właśnie w obozowiskach pasterzy narodził się słynny węgierski gulasz.
Nas również zachwyca przestrzeń, wielkie stada bydła i kołujące nad głową drapieżniki. Ze stadniny Máta wyruszamy konnym wozem na bezdroża. Po przejażdżce, mającej prezentować turystom życie na stepie, spodziewamy się głównie atrakcji dla dzieci. Po chwili wraz z maluchami umizgujemy się do kędzierzawych świnek mangalica, z zapałem portretujemy bawoły wodne i z respektem podziwiamy byki wyglądające jak najbliżsi krewni tura. Zwierzęta robią wrażenie, ich rogi mają rozpiętość ramion. Spod wielkiej, strzechą krytej zagrody nadjeżdżają czikosze – pusztuńscy kowboje w błękitnych strojach. Wspaniałe, gniade konie tańczą pod jeźdźcami, kładąc się i siadając na zadzie przy akompaniamencie trzaskających biczy.
Puszta urzeka, ale i przytłacza swoją rozległością. Łagodne stoki Wzgórz Bukowych i puste doliny gór Mátra witamy jako ożywczą odmianę. Zmierzamy do Hollókő – wpisanego na Listę Światowego Dziedzictwa żywego skansenu. Wioska złożona z kilkudziesięciu gospodarstw karnie ustawionych wzdłuż brukowanej kocimi łbami drogi wyróżnia się jednorodną zabudową sprzed stu lat. Kryte dachówką domy o białych ścianach stoją szczytami do ulicy. Kiedy rodzina powiększała się, w głębi działki dobudowywano kolejną izbę – niektóre chaty są długie jak jamniki. Po werandach wije się winorośl, okna i ogródki toną w powodzi kwiatów. Dyskretne szyldy zdradzają jednak, że za płotami raczej nie toczy się już codziennie gospodarskie życie. Można za to wpaść na gulasz czy ociekające czekoladą naleśniki. Albo wynająć pokój o bielonych ścianach i na parę dni zapomnieć o szalejącej giełdzie, ociepleniu klimatu i codziennym kieracie. Ulepić swój pierwszy garnek. Utkać dywanik. Uśmiechnąć do sąsiada za płotem. A może nawet nauczyć paru słów po węgiersku?
Sylwia Kulczyk