Z uwagi na jej bohatera, jazzowy charakter tej biografii dziwić nie powinien. Genialny Komeda swoim życiem i twórczością „podrzucił” autorce temat, a ona na tej osnowie zaimprowizowała (w najlepszym jazzowym tego słowa znaczeniu) swą książkę. Mimo iż Komeda… zawiera masę szczegółów i szczególików z życiorysu artysty, nie tyle jest klasycznym kronikarskim zapisem rzeczy, co impresją, nieodparcie swym klimatem przywodzącą na myśl kompozycje Krzysztofa Komedy-Trzcińskiego. Dla jednych swoista „antybiograficzność” stanowić może wadę książki, dla mnie jest jedną z głównych jej zalet. Drugą jest język Komedy…, niejako stylistycznie nawiązujący do muzyki, którą kompozytor tworzył. Dzieje się tak zarówno wtedy, gdy mowa o nietypowym jak na wojenne czasy dzieciństwie artysty (kiedy to właśnie stał się Komedą), jak i wówczas, gdy autorka ukazuje niełatwy proces przebijania się zdolnego laryngologa przez bariery lat 50. ku międzynarodowej sławie muzycznej, nie tylko zresztą jazzowej.
I o tych czasach (i ludziach) pisząc, i o późniejszych, kiedy polski jazz opuścił katakumby (w wielkiej mierze dzięki małżeństwu Komedów), kreśli Emilia Batura znakomity portret środowiska, a raczej wielu środowisk artystycznych ówczesnej Polski, ukazując wzajemne twórcze interakcje (raz w sporze, raz we wzajemnej artystycznej jedności) pionierów polskiego jazzu, twórców „Piwnicy pod Baranami”, „Bim Bomu” oraz wychowanków łódzkiej filmówki. Kurylewicz, Dymny, Ptaszyn, Polański, Tyrmand, Trzaskowski, Skolimowski, Hłasko. Można by tę artystyczną listę obecności zapisaną na kartach Komedy… kontynuować bez końca.
Wzajemne relacje ówczesnych „wielkich” ukazane zostały przez Baturę bez lukru, ale też i nie na lustracyjną modłę. Swą opowieść kreśli autorka kreską subtelną, czy raczej – kontynuując jazzową metaforykę – od nowoorleańskiego zgiełku woli bardziej Milesowską refleksyjność, choć o wyższej od cooljazzu temperaturze. Spragnieni środowiskowych plotek i sensacji poczuć się mogą zawiedzeni, ale nie oni są adresatami tej książki, lecz czytelnicy zakochani w jazzie, kinie i klimacie portretowanej epoki. Ci – jestem tego absolutnie pewien – będą po lekturze Komedy. Księżycowego chłopca w pełni usatysfakcjonowani. Nie oznacza to wszakże, że tzw. trudnych tematów w książce brakuje, że autorka omija je szerokim łukiem. Mało przyjemna sprawa rekuzy, jakiej dwukrotnie Krzysztofowi Komedzie-Trzcińskiemu udzielił Związek Kompozytorów Polskich znalazła w książce należne sobie miejsce, podobnie jak i skandaliczny postępek władz PAGART- u, które Zofii Komedzie-Trzcińskiej odmówiły pomocy w zorganizowaniu wyjazdu do umierającego w Los Angeles kompozytora, ponieważ był im dłużny… 175 dolarów! E. Batura przedstawia te – oględnie mówiąc – mało przyjemne epizody z życia artysty w sposób wyważony, choć nie ukrywa, że w sporach tych jest po stronie Komedy. Podobnie konstruuje wszelkie inne wątki, tworząc narrację przesyconą taktem, wrażliwością, świadczącą jednocześnie o wysokich autorskich kompetencjach.
Zastanawiać może (i chyba powinno) czy to właśnie Komeda-Trzciński jest bohaterem tej książki? Czy to tylko jego biografia, czy może jednak związku łączącego kompozytora z żoną Zofią? Małżeństwo Komedów do bezboleśnie żeglujących po akwenie pozbawionym raf oczywiście nie należało, ale biorąc pod uwagę jego losy opisane przez Baturę trudno oprzeć się wrażeniu, iż o ile w żagle dmuchał sam Komeda, nad stanem takielunku czuwała jego życiowa partnerka – znakomity manager jazzowy, idealny (choć nie bez wad) partner dla wciąż zasłuchanego w swoją i innych muzykę kompozytora. Czy bez Zofii Komeda byłby tym samym Komedą? Kto wie?
Emilia Batura, Komeda. Księżycowy chłopiec, Rebis , Poznań 2010
Jarosław Kolasiński