ARCHIWUM Magazynu B&B - zakończył działalność w 2018

Michał Listkiewicz i jego Węgry

Polak – Węgier dwa bratanki. To przysłowie funkcjonuje od lat i raz jest bliższe, a raz dalsze prawdzie. Jednak w przypadku Michała Listkiewicza, byłego prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej, jednego z najbardziej znanych na świecie ludzi polskiego futbolu, ale także hungarysty – sprawdza się w stu procentach. Listkiewicz to wielki przyjaciel Madziarów. Węgry zna od podszewki.

 

Tomasz Włodarczyk: Skąd fascynacja Węgrami?

Michał Listkiewicz: Wszystko zaczęło się od wyjazdów na wakacje z rodzicami. Niemal co roku jeździliśmy do Jugosławii. Zawsze zatrzymywaliśmy się po drodze na Węgrzech. Budapeszt, Balaton – chociaż byłem mały, doskonale pamiętam te miejsca. Wtedy wydawało mi się, że węgierska stolica jest jak Paryż czy Rzym. W Budapeszcie stał ogromny lunapark, zresztą stoi tam do dziś. Ojciec starał się go omijać szerokim łukiem, bo przez moje fascynacje kolejkami wydawaliśmy tam ogromne pieniądze. Ale nie było rady – zawsze musieliśmy wstąpić do Vidámparku. Takiego miejsca w tamtych czasach w Polsce nie było, dlatego chciałem się wyszaleć.

A pomysł na studiowanie hungarystyki?

To zupełny przypadek. Miałem w czasach młodości węgierskiego kolegę, z którym trudno było mi się porozumieć. Dukaliśmy do siebie trochę po rosyjsku, trochę po angielsku, ale nie była to normalna rozmowa. W końcu pomyślałem sobie: dlaczego nie hungarystyka? Miałem zawsze smykałkę do języków, więc decyzja była w sumie naturalna. I tak w 1972 roku trafiłem na wydział hungarystyki. Nigdy nie żałowałem tej decyzji. Grupa była bardzo mała, było nas około dziesięciu osób. Podział bardzo mi się podobał – dwóch chłopców, osiem dziewczyn. Było nam dobrze, bo koleżanki się nami opiekowały. Zawsze były kanapeczki, herbatka. Wspaniale wspominam tamte czasy. Miałem znakomitych nauczycieli, na przykład prof. István Caplavo – wybitny naukowiec, historyk, hungarysta. Dzięki niemu wiele się nauczyłem. Przykładałem się do nauki, a nauczyciele mnie chwalili. Zresztą była niedawno taka historia, że jeden dziennikarz pytał o mnie prof. Elżbietę Cygielską – znaną hungarystkę. Powiedziała, że Michał był pilnym uczniem, nie żadnym obibokiem. Moje dokładne notatki robiły furorę i stały się swego rodzaju legendą. Przez lata były używane przez studentów hungarystyki.

Na studiach były wyjazdy na Węgry?

Oczywiście, odbyłem roczne stypendium w Budapeszcie. Niesamowite czasy. Poznałem wtedy wielu przyjaciół, podszlifowałem język. Wypiło się też trochę tokaju… Nie tylko wypiło, ale też nim handlowało. Takie to były czasy, że Polacy handlowali na Węgrzech, a Węgrzy w Polsce.

Á propos handlu, przypomniała mi się niezła historia. Przywoziłem z Polski perfumy „Być może”, które robiły wśród kobiet bloku wschodniego istną furorę. Gdybym chciał, to bym założył węgierski harem. To był wtedy towar deficytowy, a każda dziewczyna chciała mieć flakonik. Sprzedawałem to wszystko w akademiku. Zawsze były dodatkowe pieniądze, żeby pójść gdzieś ze znajomymi.

Hungarystą pan nie został. Dlaczego?

Miałem różne pomysły na siebie. Myślałem o zostaniu tłumaczem. Wszystko zmierzało ku właśnie takiej karierze – przetłumaczyłem kilka opowiadań oraz książkę o Ferencu Puskásie. Potem jednak natknąłem się na tłumaczenia Tadeusza Olszańskiego, pisarza oraz wybitnego hungarysty. Jego przekłady były tak fantastyczne, tak piękne, że stwierdziłem: nigdy nie będę od niego lepszy. Dlatego zrezygnowałem. Próbowałem też swoich sił jako dziennikarz sportowy. Byłem korespondentem węgierskiego „Népsportu” – to taki odpowiednik „Przeglądu Sportowego”. Raz lub dwa razy w tygodniu nadawałem korespondencję z Polski. Zawsze było miło przyjechać po kilku miesiącach i odebrać z banku wierszówkę. Można było wtedy zrobić dobre zakupy w Budapeszcie, pójść do restauracji.

Zamiast hungarystą, został pan sędzią, a potem działaczem piłkarskim, wreszcie prezesem Polskiego Związku Piłki Nożnej i UEFA, ale Węgry zawsze były panu bliskie…

Zgadza się. Sędziowałem najpierw koszykówkę. Nie tylko w Polsce, ale po wyjeździe na stypendium udało się także posędziować na Węgrzech drużynom amatorskim. Po latach, dzięki moim kontaktom, zespół Polonii Warszawa co roku wyjeżdżał na Węgry, aby rozegrać kilka sparingów. Później przyszła już poważniejsza praca przy futbolu. Zawsze gdy sędziowałem na Węgrzech dziwiono się, że tak dobrze mówię po węgiersku – że w ogóle mówię po węgiersku, bo to przecież bardzo trudny język. Z piłkarzami szybko łapałem kontakt. Nie było mowy o przekleństwach w stronę sędziego, bo delikwent szybko wyleciałby z boiska.

Nie muszę zresztą grzebać głęboko w historii, aby potwierdzić, że moje stosunki z Madziarami są nadal znakomite. Reprezentacja Polski po wycofaniu się Rosji z meczu towarzyskiego [w październiku 2011 r. – red.], na gwałt szukała zastępstwa. Wystarczył telefon do mojego przyjaciela, prezesa węgierskiego związku, Sándora Csányi’a, aby zaprosić reprezentację do Poznania na 15 listopada [2011 r. – red.]. Zawsze, gdy wymieniam z nim lub innymi węgierskimi przyjaciółmi mailową korespondencję, zwracają się do mnie “Misi”, czyli po prostu “Misio”. Mam nadzieję, że tym razem uda się odegrać przed meczem węgierski hymn. Za czasów mojej prezesury graliśmy z Węgrami trzy razy. Ciążyło nade mną chyba jakieś fatum, bo ani razu nie udało się zagrać hymnu. Goście śmiali się, że chyba w przeszłości rzuciła mnie jakaś węgierska dziewczyna, że ich tak traktuję. Mam nadzieję, że teraz żadnej gafy nie będzie.

Węgrzy są podobni do nas?

Myślę, że tak, bo tak samo jak my albo kogoś kochają, albo nienawidzą. Często są porywczy, ale generalnie to bardzo gościnny naród. Poznasz kogoś przy piwie, a już po chwili zostajesz zaproszony do domu. Węgier odda ci ostatnią koszulę. Mam tam mnóstwo przyjaciół – dalszych lub bliższych. Miałem też przyjemność poznać premiera Viktora Orbána. Zaprosił mnie do swojej posiadłości w okolicach Balatonu. Zjedliśmy obiad, porozmawialiśmy o piłce. Niewielu wie, że Orbán był profesjonalnym piłkarzem. Grał na poziomie drugiej ligi, do niedawna jeszcze był zarejestrowanym zawodnikiem. Teraz w swoich rodzinnych stronach prowadzi akademię piłkarską. Na pewno mają z premierem Donaldem Tuskiem wspólne futbolowe tematy i chociaż nasz szef rządu kocha piłkę, to jednak Orbánowi na boisku nie dorastałby do pięt.

Muszę jeszcze powiedzieć, że historia potraktowała Węgrów chyba jeszcze brutalniej niż nas. Polityczne wybory z czasów I i II wojny światowej sprawiły, że ich terytorium zmalało o 2/3. Mniejszości węgierskie poza granicami kraju są ogromne. W dodatku Węgrzy, otoczeni krajami słowiańskimi oraz germańskimi, musieli szczególnie dbać o kulturę języka. W sejmie jest od tego specjalna komisja. Imigranci też robią wszystko, aby ich dzieci pięknie mówiły po węgiersku. Mam koleżankę z Australii – rodzice Węgrzy, ale ona urodziła się już na emigracji. Mówi wspaniałym, perfekcyjnym węgierskim. To coś, o czym nasi rodacy za granicą często zapominają. Nie dbają o własną kulturę i tożsamość. Pod tym względem możemy brać z Węgrów przykład.

 

Rozmowa odbyła się w Warszawie, w październiku 2011r.

 


Business&Beauty Magazyn