Szczeżuja, nazwijmy ją, klasyczna – to słodkowodny małż z Anodontów. Szczeżuja radiowa natomiast (zwana dalej w niezgodzie z ortografią – szczerzują) jest typowym dla dzisiejszych czasów radioredaktorem (–ką), zajmującym się głównie szczerzeniem. Szczerzeniem ząbków w nieustającym uśmiechu. Łatwo takiego rozpoznać, wystarczy wysłuchać 3–4 zdań wygłoszonych (wyszczerzonych raczej) do mikrofonu: akcent niekonwencjonalny, treści niewiele, sensu jeszcze mniej, za to uśmiechu pod dostatkiem. Wprawdzie radio ma to do siebie, że „szkoda, że państwo tego nie widzą”, słuchając szczerzuj – ma się je jednak przed oczyma. Uszami się widzi, że taka wciąż do słuchacza szczerzy ząbki. Nie jest to, oczywiście, uśmiech bezinteresowny, lecz z gatunku kotwicznych („ja się do cię” wyszczerzę, ty nie zmienisz kanału), ale jaka radość, kiedy szczerzuja wyśmiechnie wreszcie: „Marku z Koluszek, zgadując ile jest dwa razy dwa – wygrałeś kubek z logo naszego radia! Wow! I koszulkę z Dodą, odzianą tylko w nasze logo. A nazwę – hihi – mamy, hehe – króóóciutką, no wiesz…! Wow!”
W erze szczerzujowej autor RockManna, któremu młodości ducha tylko pozazdrościć, zdawać się może dinozaurem. Szczerzują jest w tym wypadku słuchacz (widz), który nie jest w stanie redaktora słuchać (oglądać) tak, by choć raz na pięć minut się nie uśmiechnąć. Po bon mocie, celnej ripoście, drwince (ale zwykle ciepłej), czy zastrzyku autoironii, której w Polsce jak zwykle deficyt. Dokładnie w ten sposób czyta się RockManna. Co jego autor ma do powiedzenia – wiadomo z grubsza od wielu lat, a i tak zawsze się na to czeka, tym bardziej, że nigdy nie zabraknie niespodzianek. Nie inaczej jest w recenzowanej książce, gdzie redaktor opowiada o swych latach „durnych i chmurnych”, co w wykonaniu ględziarzy bywa torturą dla odbiorcy, a tu jest wręcz przeciwnie. Czas gna jak szaleniec, kiedy się czyta wspominki z występów autora w harcerskim zespole „Gawęda” (sic!), relacje ze spotkań ze światowymi gwiazdami muzyki rozrywkowej (a nie tylko o rocku mowa, bo i o jazzie z najwyższej półki) – a nie są to, broń Boże i na szczęście, szkolne akademie ku czci. Przebiegający oczyma kolejne stronice czytelnik czuje się tak, jakby był przy tym. Ba! Nierzadko słyszy muzykę i żałuje, że to tylko złudzenie. Czasem można jednak „wyjść z nerw”, ponieważ redaktor dopiero teraz (?!) zdradza recepty na utrzymanie płyt winylowych w stanie zdolnym do użytku (np. poprzez smarowanie ich smalcem), a tyle się kiedyś „drapaków” wywaliło do śmietnika, ech…
RockMann opowiada wprawdzie o epoce zamierzchłej, ale nie jest wolumenem z „biblioteki starego człowieka”. Jego autor posiadł bowiem cudowną, a unikalną dziś, zdolność bycia ponad wiekowymi podziałami i – co szczególnie warte podkreślenia – dzieje się tak, że ma fanów i pośród nastolatków, mimo iż nie słyszałem, by jakikolwiek utwór ocenił jako „zajebisty”. Jest to pocieszająco-zawstydzające, ponieważ udowadnia, że nie trzeba być szczerzują i fuckować co dwa słowa, by trafiać do młodszych, robiąc z siebie przy okazji idiotę.
Iście czeskiej pogody ducha redaktora nie potrafiły zbytnio zakłócić nawet niedawne żenujące zawirowania w jego macierzystej „Trójce”, nic więc dziwnego, że z każdego akapitu tej książki emanuje potężna jej dawka. Nawet wówczas, gdy autor tzw. „co poniektórym” grozi palcem, przypominając im, że pamięta ich z czasów na tyle mniej w ich wykonaniu heroicznych, że skutecznie już o nich zapomnieli. RockManna powinno się rozprowadzać w aptekach jako lek antystresowy dla wszystkich. Dlaczego? Prawdopodobnie z tej prostej przyczyny, że redaktor nie dość, że do dziś żyje w świecie swych młodzieńczych fascynacji, to jeszcze pracując zawodowo robi to, co lubi. A nazywa się Mann. Lucky Mann. I to Wojciech na dodatek.
Wojciech Mann, RockMann, czyli jak nie zostałem saksofonistą
ZNAK, Kraków 2010, str. 220
Jarosław Kolasiński