Bohaterem książki jest Roman Nikołaj Maksymilian Fiodorowicz von Ungern–Sternberg, zrodzony z Austriaczki i estońskiego Niemca, rosyjski szlachcic, fanatyczny monarchista, któremu nawet Kołczak zdawał się zbyt lewicowy. W Ungernowej głowie od wczesnej młodości wirował dziwaczny konglomerat sekciarskiego sznytu prawosławia z powierzchownie przyswojonym buddyzmem „wzbogaconym” o elementy szamanizmu i hiperantysemityzm (Himmler rumieniłby się ze wstydu, że taki – w porównaniu – mało radykalny). A że wspomniana głowa należała do psychopatycznego socjopaty, makabrycznie pomysłowego sadysty, szaleńczo odważnego wojskowego, niedouka i megalomana, który prawdopodobnie uwierzył, że istotnie jest wcieleniem Czyngis-chana – lepiej tej książki nie czytać przed snem.
Palmer opowiada zarówno dzieje Ungerna i jego komilitonów (mało który mógł o sobie powiedzieć, że chan go publicznie nie wychłostał), jak i legendy o nich. Wielekroć losy Barona są tu pretekstem dla przybliżenia nieprawdopodobnie (dla Europejczyka) pogmatwanych dziejów Dalekiego Wschodu początku XX w., doby I wojny światowej i okresu dramatycznych zmagań będących skutkiem rewolucji w Chinach oraz w Rosji. To niewiarygodne, co działo się (i dlaczego) na zmrożonym na kość, bądź spalonym słońcem azjatyckim stepie: przeciwnicy zmagali się ze sobą za pomocą (jednocześnie!) samochodów pancernych, samolotów oraz łuków refleksyjnych, stosowanych już przez Hunów w dobie wędrówek ludów; gdzieś przy łojowej lampce układano plany podług schematów rodem z nowoczesnych akademii wojskowych, a nieopodal, w drewnianej chacie oświetlanej elektrycznością, inny wódz z niepokojem oczekiwał wróżb szamana przed wydaniem rozkazu pociągowi pancernemu. Zderzenie epok i idei, kolizja wierzeń i kompletnego ich braku. Lojalność kurka na kościele, mordy, których nie sposób sobie nawet wyobrazić, tak wyrafinowane i bestialskie, do tego eksplozywna mieszanka etniczna, a na deser europejski pan doktor – łotewski Niemiec – ułatwiający Ungernowi prowadzenie działań wojskowych przez wytruwanie „zbyt ciężko rannych” towarzyszy broni, by nie spowalniali ruchów oddziału, a ich leczenie było tańsze.
Chwilami książkę Palmera czyta się niczym kiepski horror o komiksowych korzeniach. Różnica polega na tym, że tu akurat nie ma żadnej fikcji, wszystko jest prawdą. Również i to, że uchodzący pośród niedoinformowanych za bohatera walki z bolszewizmem Ungern, nawet w stosunku do własnych podwładnych bywał tak „ujmujący”, że poczynania czekistów w porównaniu z jego posunięciami przypominają piknik dla pensjonarek organizowany przez Śpiące Królewny. Pora na polonicum: jednym z niewielu, co do których można domniemywać, że się z potworem zaprzyjaźnili, był gęsto tu (acz krytycznie) cytowany Ossendowski. O podwładnym Barona – Kamilu Giżyckim – u Palmera cicho. Ale to w końcu nie traktat „Ungern a sprawa polska”, tylko bardzo dobra, przerażająca książka o prekursorze mordów drugowojennych. Tym razem dokonywanych już kulturalnie, bo nie przez „azjatycką dzicz”, a, nierzadko, rękoma melomanów zakochanych w Beethovenie. Ewentualnie w Czajkowskim.
James Palmer , Krwawy Biały Baron, tłum. Jan Pyka, Wydawnictwo Rebis 2010, str. 340
Jarosław Kolasiński