Poszłam zapalić świeczkę ojcu. Miał 67 lat, kiedy umarł 10 lat temu. Tyle samo, co nie tak dawno zmarła Małgorzata Braunek. Przeczytałam wiele wywiadów z nią, pięknie mówiła o życiu, przemijaniu i odchodzeniu.
Jako dziecko ciągle myślałam o śmierci, nie mogłam spać w nocy, rozmyślałam o jej nieskończoności.
Pamiętam, kiedy odkryłam koniec świata. Taki fizyczny; wiedziałam, że tam się kończy świat, bo ziemia tam właśnie zakręca. Gdyby ktoś jeszcze tego nie wiedział, to koniec świata jest za ogródkami działkowymi w Łańcucie. Dla bezpieczeństwa jednak odgrodzono go drucianą siatką. Sprawdziłam niedawno w Google maps – nadal tam jest. Z góry wygląda trochę inaczej, nie tak beznadziejnie. W dzieciństwie jednak wpatrywałam się weń, czując jak poczucie jako takiej stabilizacji wycieka pomiędzy okami drucianego ogrodzenia. Chodziliśmy tam na wakacjach, ja i brat, z dziadkami. Nienawidziłam tego szczerze. Najpierw trzeba było iść w upale jakieś 20 km (kilometrów może było ze dwa, a może jeden), a potem utknąć między odgrodzonym drutem końcem świata a nieskończonością cynkowanego wiaderka, do którego zbierało się porzeczki.
Z tyłu otchłań i z przodu otchłań. A między tym gderliwi dziadkowie balansujący na krawędzi katastrofy, jakby zupełnie tego nieświadomi.
Zaś w ich mieszkaniu na Lumumby (było jakieś pocieszenie w egzotyce tego faktu – nikt inny, znany mi, nie mieszkał na ulicy Lumumby) leżałam w środku nocy wsłuchując się w nieskończoność tykającego zegara.
Ja, dziecko zakładowego osiedla, którego rzeczywistość definiowała cała symfonia codziennych i conocnych odgłosów – syrena hutnicza, przetaczane wagony z surowcami do produkcji szkła, zrzucana stłuczka szklana – gubiłam się w nieznanej mi ciszy.
W nowym miejscu, w ciemności, trzeba było na nowo nawigować przestrzeń szczelnie wypełnioną czernią, bez pomocy znanych dźwięków.
Oczywiście zegara też nienawidziłam – takie bydlę złodziejskie – jemu przybywało tyknięć moim kosztem, czułam to wyraźnie. Mojej rozpaczy dopełniały dziadkowe łapki na myszy rozstawione w kuchni (mieszkanie było w na parterze, w starym bloku z kaflowymi piecami). Czekałam z szeroko otwartymi oczami na charakterystyczny trzask i pisk nieszczęsnej ofiary. W ciemności wizualizowałam jej męczarnie w mojej pięcioletniej głowie, aż nie nadszedł sen. Raz próbowałam dziadkowi rozbroić łapki – przycięłam sobie palec, dostałam w dupę od dziadka, a na koniec jeszcze wysłuchałam babcinego dramatycznego post-lwowskiego :”ta, ty szalona, ta ja wam jeść muszę dać! Ta, ty by myszom wszystko dała!”.
Szczerze mówiąc, babcinego nawet myszy by nie zjadły. To był kolejny kalkulator nieskończoności – bezdenna głębia talerza z babciną zupą, która niezależnie od zawartości smakowała zawsze tak samo słodkawo i różniła się od reszty babcinych zup tylko kolorem.
Nie wiem w ogóle, jakim cudem przespałam kawałek nocy na tych wakacjach u dziadków. Gdy tylko zaczynało rozmywać się w półśnie tykanie, i myszy uratowane odpływały cynkowym wiaderkiem za zakręt na końcu świata… zaczynał chrapać dziadek, jak skrzyżowanie radzieckiego lodołamacza z młotem pneumatycznym.
No więc, co to ja chciałam powiedzieć – przeżyłam własne dzieciństwo. Przemijanie mi już niestraszne.
Ewa Henry
Ilustracja autorki