Dla setek tysięcy turystów najważniejszym miejscem jest Czerwona Dzielnica, gdzie nader skromnie odziane damy negocjowalnego afektu malowniczo wyginają się w oknach; czasem oświetlone tylko ultrafioletowym światłem, dzięki czemu lepiej widać, jak skąpą noszą bieliznę. Dla chyba jeszcze liczniejszej grupy, już bardziej zróżnicowanej w kwestii płci, mekką są niespecjalnie ładnie pachnące miejsca, mylnie nazwane coffeeshopami (choć bynajmniej nie kawę się tam pija). Dla znawców sztuki atrakcją są liczne, wspaniale wyposażone muzea, a dla mnie najważniejsze okazały się amsterdamskie kamieniczki.
Amsterdam to Wenecja Północy – miasto wąskich kanałów i kamiennych mostów (a także koślawych chodaków i rowerów). Któryś ze sprytnych monarchów wymyślił podatek związany z szerokością frontu kamienicy, stąd domy zamiast wszerz, rozbudowywały się w głąb i wzwyż. Długie i wąskie korytarze, częściowo zajęte przez wąskie schodki, ciągnęły się przez kilkanaście metrów aż do ogrodów za posesją. Żeby wnieść do domu szerokie mieszczańskie meble, które nie mieściły się w wąskich schodach, na szczytach domów mocowano haki, za pomocą których do dziś wciąga się przez okno fortepiany czy trzydrzwiowe szafy i instaluje je w mieszkaniu. O tym, jak wąskie bywają amsterdamskie kamieniczki, najlepiej się przekonać odwiedzając lokal przy kanale Singel pod numerem 7, gdzie front – zajęty całkowicie przez drzwi – ma około metra szerokości. Nie jest więc rzeczą dziwną, że już po pierwszym spacerze wzdłuż kanałów zamarzyłam o tym, żeby zamieszkać w takiej kamienicy, a przynajmniej – jako że posiadane środki pozwalają mi na spędzenie miłego weekendu w kraju depresyjnego tulipana, ale nie na zakup nieruchomości tamże – spędzić w niej chociaż jedną noc. Okazało się, że jest to jak najbardziej możliwe.
Oprócz poprawnych i nieróżniących się od siebie hoteli znanych sieci, w Amsterdamie istnieją hotele, hostele i pensjonaty mieszczące się w klimatycznych XVI czy XVIII-wiecznych wnętrzach. Czasem na hotel przeznaczona jest cała budowla, przez co bywa ekskluzywniej i drożej, a w ofercie jest śniadanie, winda i stojaczek z ulotkami; czasem do wynajęcia jest kilka pokoi „przy rodzinie”.
Swój pierwszy weekend w Amsterdamie spędziłam w czystym i nijakim hotelu, z oknem wychodzącym na dachy i kominy. Jednak przy okazji następnego wypadu zarezerwowałam noclegi w wąskiej kamienicy nad Brouwersgracht, przy rodzinie. Na początku odczuwałam pewne skrępowanie, bo władowałam się z walizą do czyjegoś domu, gdzie na ścianach przypięte były dziecięce rysunki, z kuchni dobiegał dźwięk sztućców, a w otwartych drzwiach do salonu leniwie rozkładał się puchaty kot. Holendrzy to jednak ludzie dość bezpośredni i asertywni, więc gospodyni wręczyła mi klucz, pobrała opłatę w gotówce, pokazała strome schody, po czym zgodziła się ze mną, że ciężka waliza poczeka na dole na męża, który poszedł zaparkować, i życzyła mi miłego pobytu.
Weekend na poddaszu z widokiem na ogród i tylną ścianę budynku przy sąsiednim kanale doprecyzował mi dość szybko plany na przyszłość – już wiem, że nie chcę mieć na własność kamienicy. Na samą górę nie zawsze dochodzi gorąca woda, ba, czasem nie dochodzi woda w ogóle. Można oczywiście mieszkać niżej, ale do takiej sutereny niespecjalnie często zagląda słońce. I schody. Pierwszego wieczora i następnego poranka wbiegałam i zbiegałam po nich jak gazela. Później wracałam, odliczając każdy wąski, skrzypiący stopień i podpierając się o ścianę. Przyznaję jednak sama przed sobą, że to takie „kwaśne winogrona”, bo dalej fascynują mnie wielkie, rzadko zasłonięte okna, w które można zaglądać podczas spacerów wąskimi uliczkami. Wysokie pomieszczenia, często ze zdobieniami, stiukami i pięknymi żyrandolami. Mnóstwo zakamarków – komórek pod schodami, drzwi tajemniczo odchodzących na półpiętrze w bok, pozwalających się zastanawiać, czy za ścianą jest już sąsiedni dom, czy może jeszcze jeden pokój. I co chyba najważniejsze – na kilka dni dostałam klucze do zabytkowych, choć nieco zacinających się drzwi i z dumą chwilowej właścicielki mogłam do kamienicy wchodzić i wychodzić z niej.
Wybór hoteli w kamienicach nad kanałem jest spory, rozrzut cenowy również. Za pokój w małym hostelu czy pensjonacie bez śniadania można zapłacić od 60 euro za noc. Za apartament w bardziej luksusowo wyposażonym miejscu – około 200-300 euro. Warto jednak rezerwować noclegi wcześniej, bo popyt na łyk prawdziwego holenderskiego klimatu jest spory. O tym, że na urodziny Królowej, czyli 30 kwietnia, wszystkie miejsca są wyprzedane z półrocznym wyprzedzeniem, nie muszę chyba wspominać?
Następnym razem, żądna nowych wrażeń, planuję zamieszkać na barce, leniwie kołyszącej się na jednym z kanałów. Słuchać rozmów turystów, wracających nad ranem ze świata amsterdamskich uciech. Wypić poranną kawę na tarasiku z widokiem na któryś z mostów, tupiąc nogą, żeby odpędzić żebrzące o kawałek bułki kaczki.
Małgorzata Krzyżaniak