ARCHIWUM Magazynu B&B - zakończył działalność w 2018

Prowansja – obietnica powrotu

Rzymianie zbudowali tu imponujące amfiteatry, van Gogh namalował „Słoneczniki”, a Peter Mayle napisał bestsellery. Lawenda, różowe wino i aromat rozmarynu. Prowansja – po prostu sposób na życie.

 

Piątkowy targ w Carpentras zaczyna się wcześnie, zanim południowe słońce rozgrzeje kamienne ściany i trotuary miasteczka. Na pustych jeszcze wczoraj placykach rozkwitają stragany. Asortyment jak w centrum handlowym – od wędlin, przez warzywa, po bele materiałów i kwieciste sukienki. Z tym, że w hipermarkecie zakupów nie umilają akordeonowe walce ani plusk fontann, a przede wszystkim nie sposób dostać takie specjały! Pachnące wędzarnią kiełbaski, zawinięty w liście kasztanowca ser, soczyste morele – aż ślinka cieknie. Gdzie to wszystko pomieścić? Pleciony kosz, zawieszony na potężnych skórzanych uszach, wydaje się nie mieć dna – dorzucamy jeszcze chrupiące bagietki, melona i słomkowe kapelusze. Łowieckie emocje rozpuszczamy w szklance citron pressé – lemoniady o mocy ambrozji.

Kiedy słońce staje w zenicie, ulice pustoszeją. W całej Francji pora obiadu to świętość, z którą konkurować może tylko… pora kolacji. Nad pękające w szwach restauracje przedkładamy miejsca piknikowe. Stolików i ławek nie trzeba długo szukać. Jedynym problemem jest wybór. Ucztujemy wśród aromatycznie pachnących sosen (uwaga na gigantyczne szyszki!) albo w chłodzie skalnych grot. Cieszymy oczy widokami rzymskich ruin, gajów oliwnych i winnic. Nasza „jadalnia” ma zawsze inny wystrój, bo jedną Prowansją można by obdzielić kilka znacznie większych krain. Różnorodność widoków, ostre światło i żywe kolory nie od dziś zachwycają malarzy. Paul Cézanne miał czar tej krainy we krwi. Urodzony w Aix-en-Provence, uwiecznił na płótnie jego cieniste zaułki i wysadzane platanami aleje. Odnalezienie tych miejsc ułatwia znakowany szlak. Można nim zawędrować do pracowni artysty – skromnego atelier, cieszącego oko artystycznym nieładem. W przeciwieństwie do Cézanne’a, Vincent van Gogh był w Prowansji gościem. Uciekinier ze słotnej Holandii osiedlił się w wypalonym słońcem Arles. W poszukiwaniu wyjątkowych plenerów niestrudzenie eksplorował okolicę, bez reszty ulegając średniowiecznemu urokowi Les Baux de Provence.

 

Les Baux de Provence

Z daleka widać tylko skalną grań. Lornetka pozwala rozpoznać detale i odróżnić naturalne ostańce od murów miniaturowego miasteczka i zamku. Kolorowe kropki to koszulki turystów; śladem van Gogha ten urokliwy zakątek odwiedza dwa i pół miliona gości rocznie. Stałych mieszkańców nie ma, dawno wybrali łatwiejsze życie na równinach. Na szczęście w labiryncie ruin łatwo się zgubić, więc tłumy zwiedzających nie niszczą tajemniczej atmosfery. Płosząc gniazdujące pod sklepieniami jaskółki, zaglądamy w każdy kącik. To miejsce sprzyja legendom o zakopanych skarbach, ale zamiast złota odkrywamy cud dawnej myśli technicznej. Setki kwadratowych półeczek na jednej ze ścian to gigantyczny gołębnik, średniowieczna wersja serwera internetowego. Dla ukrytej w górach twierdzy ptaki były gwarancją kontaktu ze światem. Czy zanosiły wiadomości aż do Awinionu? Górująca nad doliną Rodanu potężna siedziba papieży zieje dziś chłodną pustką. Ale to tylko pozory. W lipcu całe miasto ogarnia gorączka festiwalu teatralnego. Spektakle grane są niemal przez okrągłą dobę, a ostatnie cztery przęsła uwiecznionego w piosence mostu przechodzą kolejny test odporności.

Gdy w dolinach słupek rtęci szybuje niebezpiecznie wysoko, ochłodę znajdziemy tysiąc metrów wyżej, na Mont Ventoux. Potężna góra błyszczy z daleka bielą wapiennych skał. Lasy wycięto przed setkami lat, a hulające wokół szczytu wiatry nie pozwalają drzewom odrosnąć. Zimne podmuchy hamują wysiłki rowerzystów, którzy mozolnie jak mrówki suną po serpentynach. Dla każdego miłośnika dwóch kółek zdobycie najwyższego szczytu Prowansji to prawdziwa nobilitacja. Nagrodą za wylany pot jest świadomość pokonania jednego z najtrudniejszych odcinków rajdu Tour de France i uskrzydlający zjazd w doliny.

Na szczyt Ventoux

Im niżej, tym cieplej, bardziej kolorowo i pachnąco. Nasycone aromatem dzikiego rozmarynu powietrze wydaje się cięższe, każdy oddech przyprawia o zawrót głowy. Ale to zaledwie preludium przed wizytą w perfumerii, jaką okazują się okolice Sault. W połowie lipca pola lawendy są w pełnym rozkwicie. Wśród ciągnących się po horyzont fioletowych kępek uwijają się spragnione nektaru pszczoły i oszołomieni turyści. Jak utrwalić czar tego miejsca? Nawet najlepsze zdjęcie nie pachnie! Z pomocą przychodzą sklepiki kuszące mydełkami, balsamami, miodem i tysiącem innych gadżetów. Kilka pełnych lawendowego suszu woreczków od wielu miesięcy rozsiewa aromat w naszej szafie. Tak pachnie obietnica powrotu.

Sylwia Kulczyk

 


Business&Beauty Magazyn