Gdyby ktoś mnie zapytał o pisarza (powiedzmy, że beletrystę), od którego najlepiej zacząć, by poznać literaturę izraelską, na pewno nie wskazałbym Etgara Kereta. Prawdopodobnie poleciłbym Amosa Oza, który opisuje z wirtuozerią życie w izraelskim mieście i kibucu. Proza Kereta nie idzie również w parze z amerykańsko-żydowską szkołą Saula Bellowa czy Philipa Rotha. Nie opowiada o życiu w diasporze, jak proza Izaaka Singera. Jeśli bowiem mowa o tradycyjnych narracjach, to Keret jest nie-pisarzem.
Keret jest mistrzem krótkiej prozy. Z tych najkrótszych. Zdarza się, że opowiadanie zajmuje niecałą stronę. Siłą rzeczy nie ma tu miejsca na fabułę, na przedstawienie bohaterów, sytuacji, zdarzeń poprzedzających czy efektów działań. U Kereta rzeczy się po prostu dzieją. Do jednego chłopaka przychodzi anioł, który okazuje się oszustem. Pewien dzieciak przywiązuje się do swojej skarbonki do tego stopnia, że chowa ją, gdy przychodzi pora jej rozbicia. Po całym wieczorze starań jednemu z bohaterów udaje się zaciągnąć dziewczynę do siebie, lecz okazuje się, że pod jego nieobecność jego najlepszy przyjaciel nasikał mu na wycieraczkę. Każda z tych historii zawieszona jest w literackiej próżni. Keret nie chce, byśmy wiedzieli więcej, niż jest nam skłonny przekazać. W gruncie rzeczy puszcza oko i pyta: „naprawdę jest ci potrzebna wiedza na temat jego dzieciństwa?” i czasem, od przypadku do przypadku, rzuci, że dzieciństwo było szczęśliwe, albo – częściej – że było do kitu.
Przy tym wszystkim opowieści te, krótkie i jeszcze krótsze, mają niesłychaną siłę rażenia. Z dwóch powodów: po pierwsze, proza Kereta jest nieodmiennie zabawna, nawet jeśli radość obcowania z nią jest radością przez łzy. Po drugie zaś – przez to, że przedstawiony jest jedynie niewielki wycinek rzeczywistości, czytelnik jest zostawiony samemu sobie: ze swoim zmieszaniem, gniewem czy rozczarowaniem. Te dwa komponenty sprawiają, że nie wiadomo czy śmiać się, czy płakać: śmiać, gdyż sytuacje są przedstawione w krzywym zwierciadle, czy płakać, gdyż pozostaje się bezsilnym na placu boju w sytuacji, gdy pisarz już dawno jest gdzie indziej – opowiadając kolejną historię.
Proza ta nie zawiera psychologii postaci, gdyż w formie, którą przybierają opowiadania, psychologia ta jest zbędna. Keret pokazuje nam kawałek zdarzenia, impresję, mrugnięcie, nie rozwlekając go zanadto i nie rozwodząc się nad tym. Zdarzyło się i już, idziemy dalej. Czytelnik czuje się, jakby był z wizytą w dziwnym muzeum, z przewodnikiem spieszącym się do toalety. Tu obraz przedstawiający chłopca ze skarbonką, tu obraz młodego mężczyzny, który ma kompletnie nieudane życie seksualne, możemy już iść dalej?
Z faktu, że obcujemy z krótkimi formami, nie wynika jeszcze, że nic tu się nie dzieje – wręcz przeciwnie, w każdym niemal opowiadaniu dzieją się rzeczy zabawne i okrutne. W jednym z moich ulubionych brat głównego bohatera ma depresję. Dziewczyna zostawiła go dla strażaka. Siedzą obaj na placu zabaw, główny bohater trzyma na smyczy rottweilera. Na placu zabaw bawi się dziecko, obok stoi jego matka. Oto scena przedstawienia. Cóż się może stać? Brat rzuca do brata zapalniczkę, ten wypuszcza psa, pies rzuca się na dziecko i wygryza mu twarz. Brat z depresją bierze stalowy drąg i gruchocze psu kark. Matka rzuca się z krzykiem na obu braci, lecz ten z depresją również ją wali drągiem. Kurtyna. Tysiąc pięćset znaków, trzy trupy (prawdopodobnie), żadnego wyjaśnienia, prócz kończącego zdania: „Wolno mu, ma depresję.”
Nic więcej nie wiemy, nie poznajemy nawet imion głównych bohaterów (tylko imię psa!), zostajemy zostawieni z tą makabreską.
Dzięki odarciu swojej prozy ze zbędnych ozdobników, Keret puszcza oko do czytelnika, zmuszając go do przejażdżki swoim rollercoasterem (jeśli czyta się kolejne opowieści nie robiąc przerw) lub zmuszając go do wykonania pracy na własny rachunek (mozolnie dopowiadając to, co nie zostało przez pisarza zawarte).
Choć trudno nazwać Kereta pisarzem piszącym o Izraelu, to jednak Izrael też jest tu obecny, z tym, że równie wyrywkowo: żołnierz, który rzuca wyzwanie naśmiewającemu się z niego Palestyńczykowi, kobiety w służbie wojskowej, imiona bohaterów, drobne odpryski realiów. Rzeczywistość potraktowana jest tu równie incydentalnie, co opisywane zdarzenie. Nie dowiemy się niczego na temat samego państwa, od czasu do czasu tylko zarysowane zostanie, że rzecz dzieje się w kibucu, lub że akurat skończyło się jakieś święto. Dla Kereta nie miejsce jest ważne, nie są też ważne konkretne postacie. Jego opowieści stoją jedną nogą w izraelskich realiach, lecz nie jest to podyktowane koniecznością umieszczenia ich w tym właśnie miejscu, lecz raczej potrzebą umiejscowienia ich gdziekolwiek. W tym sensie próba poznania współczesnego Izraela przez pryzmat prozy Kereta nie jest najlepszym pomysłem.
Koniec końców to właśnie tu, w tej prozie, bardziej niż u jakiegokolwiek innego znanego mi twórcy, niezbędny jest tandem pisarz-czytelnik. Jeden bez drugiego sobie nie poradzi. Bez uważnego czytelnika proza ta jest niepoważna i zła, okrutna i niewychowawcza. Bez Kereta życie czytelnika byłoby z całą pewnością lżejsze, lecz czy jest to zaleta?
W Polsce Kereta mamy pod dostatkiem: prócz wydanych przez wydawnictwo Czuły Barbarzyńca dwóch, niedostępnych już w chyba pierwszym obiegu „Pizzerii Kamikaze” i „Gaza Blues”, są także zbiory opowiadań wydane przez WAB: „Rury”, „8% z niczego”, „Kolonie Knellera” oraz „Tęskniąc za Kissingerem”, zaś w czerwcu ma pojawić się najnowszy zbiór opowiadań „Nagle pukanie do drzwi”. Oprócz tego nakładem wydawnictwa Nisza pojawiła się książka dla dzieci „Tata ucieka z cyrkiem” (nie miałem tej książki w ręku, znając Kereta doradzałbym jednak przejrzenie przed udostępnieniem jej jakiemukolwiek dziecku). Prócz tego Keret dał się poznać jako aktor i reżyser filmu „Meduzy”, wyświetlanego kilka lat temu na ekranach polskich kin, zaś na podstawie jego „Pizzerii Kamikaze” powstał film o polskim tytule „Tamten świat samobójców”, z epizodyczną rolą Toma Waitsa.
Łukasz Widła-Domaradzki