ARCHIWUM Magazynu B&B - zakończył działalność w 2018

Sukces na 350 sposobów

Wywiad z Mariuszem Kołodziejem, właścicielem znanej w okręgu nowojorskim piekarni Hudson Bread oraz promotorem polskich bokserów, prowadzącym w North Bergen halę treningową Global Boxing.

Business&Beauty: Nowojorska organizacja Pulaski Association of Business and Professional Men, skupiająca polskich biznesmenów, przyznała panu tytuł Człowieka Roku 2013 w kategorii biznes. Co uważa pan za największy sukces swojej firmy, Hudson Bread?

Mariusz Kołodziej: Niewątpliwie za największy sukces uważam „opanowanie” Nowego Jorku, kulinarnej stolicy świata. Nasze produkty są serwowane w większości prestiżowych hoteli i restauracji na Manhattanie, jak również w New Jersey, Connecticut, Pensylwanii. Wysyłamy też pieczywo do Waszyngtonu, Las Vegas i na Florydę.

Dlaczego wyroby z pańskiej piekarni tak zasmakowały nowojorczykom? Czy to kwestia asortymentu, receptury? Czy może odkrył pan jakąś niszę rynkową?

Nowy Jork jest stolicą kulinarną świata. Nawet najlepsi szefowie restauracji we Francji, Niemczech czy Włoszech marzą o tym, żeby zaistnieć i wyrobić sobie markę w NY.
Z naszej strony wiąże się to z tym, że musimy sprostać wymaganiom każdej kuchni narodowościowej, dlatego firma wypieka około 350 różnego rodzaju produktów każdego dnia i dowozi je do klientów cztery razy dziennie.

Asortyment, jakość i serwis to główne czynniki sukcesu na tym rynku, gdyż nawet pieczywo wypieczone ze złota nie jest nic warte, jeżeli nie znajdzie się w określonym czasie na stole w restauracji. Nowy Jork jest specyficznym miastem, ponieważ wszystko dzieje się tutaj w bardzo szybkim tempie, codziennie rodzi się następna konkurencja lub nowe wymagania, dlatego trzeba cały czas trzymać rękę na pulsie, nadążać za szybkością, specyfiką i życiem tego miasta. Moment nieuwagi i, jak się to mówi tutaj, „ktoś podłapie ci taxi”.

Przyjechał pan do USA w 1989 roku. Jak pan zaczynał w Stanach, czy od początku planował pan założyć własną działalność? Czy miał pan zaplecze w postaci rodziny, znajomych?

Do USA wyjechałem jesienią 1989 roku, w okresie wielkich przemian w Europie. Jak większość chłopaków w moim wieku chciałem wtedy wyjechać do Ameryki i przekonać się na własnej skórze, o co chodzi w tym „lepszym świecie”. Zdecydowałem się złożyć podanie o wizę i… po kilkunastu podejściach otrzymałem pozwolenie na wyjazd. W Stanach wylądowałem jako dwudziestoparolatek z wyższym wykształceniem. Wydawało mi się wtedy, że z miejsca podbiję świat. Nie do końca tak to jednak wyglądało. Bardzo szybko przekonałem się, że dolary nie rosną na drzewach. Początkowo chwytałem się wszystkich możliwych zajęć, żeby zarobić na życie. Pracowałem 7 dni w tygodniu, od świtu do nocy. Byłem mechanikiem samochodowym, kierowcą limuzyny, pracownikiem budowlanym. Po pewnym czasie zająłem się nieruchomościami – kupnem, sprzedażą, wynajmem. To był strzał w dziesiątkę. Po kilku latach natrafiłem na budynek, w którym znajdowała się mała piekarenka. Przypadek sprawił, że w tym samym czasie przyjechał do mnie ojciec, który z wykształcenia jest technikiem piekarniczym. Postanowiłem więc kupić budynek razem z piekarenką, licząc, że tata zajmie się rozkręceniem biznesu. Niestety, już po kilku miesiącach ojciec zdecydował się na powrót do kraju, a ja zostałem z biznesem sam. Za późno już było, żeby się wycofać. Podjąłem wyzwanie i zacząłem uczyć się biznesu piekarniczego od podstaw. Początkowo pracowałem jednocześnie jako piekarz, dostawca i manager. Z czasem mogłem sobie pozwolić na zatrudnienie ludzi. Dziś, po kilkunastu latach, moja „piekarenka” przekształciła się w najbardziej prestiżową piekarnię w Stanach Zjednoczonych.

nr10_sukces_na350_spos2

Jaką ma pan receptę na utrzymanie się i odniesienie biznesowego sukcesu na rynku amerykańskim?

Stany Zjednoczone to mieszanka narodowościowa. Prowadząc jakikolwiek biznes w tym kraju należy pamiętać o tym, że potencjalni klienci pochodzą z różnych stron świata, mają różne gusta i preferencje. Produkty, jak również serwisy, należy dostosowywać do potrzeb klienta.

Prowadzi pan również działalność wspierającą młodych sportowców. Pana Fundacja Global Boxing Gym sponsoruje Polaków (m.in Tomasza Adamka) i Amerykanów polskiego pochodzenia trenujących boks, MMA. Skąd zainteresowanie akurat tymi dziedzinami sportu?

Zawsze interesowałem się sportem, kiedyś uprawiałem MMA. Mój kolega Andrzej Gołota zaraził mnie pasją do boksu.

Czy planuje pan organizować gale Global Boxing w Polsce? Czym polski rynek różni się w tej kwestii od amerykańskiego?

Dzięki dobrym relacjom z polskimi promotorami, moja firma Global Boxing Promotions niejednokrotnie współorganizowała gale w Polsce.

Podoba mi się „europejska” organizacja gal – czystość, porządek, który panuje na tego typu wydarzeniach. Promotorów w Polsce jest niewielu w porównaniu do rynku amerykańskiego, gdzie w każdym małym miasteczku funkcjonuje grupa promotorska. Wydaje mi się, że zainteresowanie boksem w Polsce jest większe niż w USA, dlatego frekwencja na tego typu imprezach jest naszym kraju dość wysoka.

nr10_sukces_na350_spos3

Czy często bywa pan w Polsce?

Tak. Ostatnio nawet bardzo często, a to z uwagi na kilka bokserskich przedsięwzięć i pojedynków, które mieliśmy przyjemność współorganizować. Mam również okazję przyjazdu tutaj z uwagi na to, że z Niemczech i Austrii importuję technologie i maszyny do przemysłu spożywczego, dlatego będąc w sąsiedztwie w zależności od możliwości staram się odwiedzać rodzinny kraj. W Polsce mieszkają moi rodzice, jak również siostra Agata z rodziną.

Jakie są pana najbliższe plany biznesowe, sportowe?

Nie planuję żadnych drastycznych zmian. Chcę stopniowo, jak dotychczas, rozwijać wszystkie swoje biznesy, którymi się zajmuję. Jeśli chodzi o boks, większość planów zależy od zaangażowania i poziomu sportowego zawodników z którymi pracujemy lub z którymi będziemy pracować.

 

Rozmawiała Serafina Ogończyk-Mąkowska

Fot. z archiwum Mariusza Kołodzieja, zdjęcie u góry: Pulaski Associacion, wręczenie nagrody Man of yhe Year 2013, fot. Digital Reflection Studio

 

Business&Beauty Magazyn