Za kurtyną śmierdziało kurzem i kalafonią, stały sterty „zrośniętych“ bokami, zdezelowanych krzeseł z widowni i połamanych dekoracji. Zanurzona w fałdach ciężkiego aksamitu, odcięta od zwykłych śmiertelników urwiskiem sceny, przeżywałam samotne misterium transfiguracji zwykłej Ewki spod bloku w Dziewczynkę z Kwiatkami. Transfigurację znaną dzieciom pracowników placówek kulturalnych. Taki trochę ministrant po cywilu na ołtarzu kultury (że się wyrażę, jak na dziecko kierownika przystało).
Mało co pamiętałam ze spotkań z ciekawym człowiekiem, bo mniej więcej od połowy imprezy stałam za tą zakurzoną kurtyną ściskając w ręku bukiet dziękczynny. I kolana, bo oczywiście natychmiast zachciewało mi się siku, a ruszyć się już nie mogłam, bo przecież a nuż się ciekawy człowiek skończy. Stałam więc zanurzona w fałdach ciężkiego aksamitu i wymyślałam mowę, która ciekawego człowieka miała wbić w deski.
W zeszłym tygodniu, już całkiem dorosła i na innym kontynencie, byłam na weselu. Zwyczajne tam takie kanadyjskie wesele, z druhnami w podszewkach i tortem z plastykowymi figurkami na dachu.
Pierwszy taniec państwa młodych. Przygasły światła, z głośników rozbrzmiała okolicznościowa Celine Dion, a od stołów rozległo się pełne zachwytu „oooł!“.
Oczywiście, ja siedziałam w takim miejscu, że widać było z niego tylko… chłopa z maszyną do sztucznej mgły (nie, to nie o tej mgle). Bo para młoda wiruje we mgle, i to potem pięknie wygląda na okolicznościowym wideo. Ale w życiu niezazbytnio, bo ten dym, czy też sztuczna mgła, produkowana jest przez chłopa z maszyną. Każdy więc patrzył na tańczących młodych, a ja patrzyłam na produkcję sztucznej mgły, która gdy opadała, to chłop energicznie dosypywał lodu z plastikowego dzbanka.
***
Nie było, że się nie szło na spotkanie z ciekawym człowiekiem, szczególnie, gdy się było dzieckiem placówki. O 18 miało być spotkanie z Boguszem Bilewskim czy Bernardem Ładyszem, a o 17.45 dzwonił z roboty ojciec i nakazywał być i ściągać po drodze wszystkich sąsiadów, bo okazało się, że jest tylko portier, sprzątaczka i osiedlowy ormowiec, i będzie obciach i wiocha przed ciekawym człowiekiem. Często wtedy, zamiast przygotowanej sali widowiskowej, ustawiano na gwałt w półkole kawiarniane fotele, co było o tyle nieprzyjemne, że dziewczynka musiała wyskakiwać zza bufetu, bo w kawiarni kurtyny nie było.
Ale nie w tym problem.
Syndrom Dziewczynki z Kwiatkami polega na tym, że z jednej strony czuje się przytłoczona poczuciem obowiązku, z drugiej zaś, z racji pozycji z dala od zrośniętych bokami krzeseł widowni, ma możliwość spojrzenia na ciekawego człowieka od tyłu, i to z ukosa. A że ma przy tym ręce zajęte kwiatkami, to nie musi klaskać, a że nie klaszcze, to nic jej trzeźwej perspektywy nie zagłusza.
Któregoś dnia przybył na spotkanie z ciekawym człowiekiem sam Aleksander Bardini. Po opowieści o swojej pracy ze studentami podzielił się wspomnieniem o swojej nastoletniej wówczas córce, która któregoś dnia przyszła do niego i powiedziała, że chce zostać aktorką. A on jej na to… tu profesor Bardini uniósł masywne krzaczyska swych brwi, wybałuszył oczy i wydał z siebie teatralne: „z TYMI nogami?!“ Po czym zastygł w teatralnej ciszy, rażony podziwem dla siebie samego odbitym w oczach widowni zakładowego domu kultury.
TE nogi stały się symbolem mojej dziecięcej nienawiści, a później dużej niechęci do profesora Bardiniego. Nie wiem, być może widownia zakładowego domu kultury poczuła się w jakiś sposób nobilitowana, że sam Bardini dopuszcza ją do tak intymnej informacji. Czy też Bardini poczuł się większy przed sobą przez to, że pozwolił zakładowej widowni poczuć się nobilitowaną. Dla mnie nogi córki Bardiniego były moimi nogami, jej marzenia były moimi marzeniami. W pięć minut brutalnie podcięto mi tak nogi, jak i marzenia.
Dziewczynka z Kwiatkami zatem to bardzo mściwe bydlę, bo te kwiatki trzeba było wręczyć na koniec, i tego już się wybaczyć nie dało.
W Toronto gościł kiedyś w charakterze ciekawego człowieka Daniel Olbrychski. Podczas spotkania rzeczony Daniel unosił się w zachwycie nad samym sobą. I krążył ponad głowami widowni, snując opowieść o tym, jak matka jego pragnęła do Paryża. I on ją do tego Paryża zawiózł. Czym ją uszczęśliwił. I gadał tak o matce w Paryżu i swojej synowskiej miłości do niej, kiedy z końca sali odezwał się człowiek:
– Panie Olbrychski, na przestrzeni 10 lat jestem już na trzecim spotkaniu z panem, i od 10 lat opowiada pan, jak pan matkę zabrał do Paryża. To ładnie z pana strony, ale przyjemnie byłoby posłuchać o czymś innym.
… tu nastąpił opad Daniela Olbrychskiego spod sufitu.
Po kątach ulotniła się sztuczna mgła, a moja wewnętrzna Dziewczynka z Kwiatkami podskoczyła z radości.
Ewa Henry
Ilustracja autorki