ARCHIWUM Magazynu B&B - zakończył działalność w 2018

Wolne godziny

Tym razem obcesowo zacznę od pytania – czy pamiętają Państwo popołudnia i wieczory sprzed trzydziestu lat? Dorośli, zgromadzeni wokół telewizora, z zapartym tchem śledzili burzliwe losy rodziny Forsythe’ów lub użalali się nad ciężką dolą białej niewolnicy, budzącej niezdrowe żądze dziedzica plantacji…

Myślą Państwo, że te czasy odeszły do przeszłości, a wolne od pracy godziny nadal należą do nas? Nawet jeśli nie ciąży na nas ekonomiczna konieczność dorobienia do etatowej pensji, to jeszcze nie znaczy, że po powrocie z pracy możemy beztrosko uwalić się na kanapie celem weryfikacji, czy Roman znów pije „Na Wspólnej”. Współczesność nie jest wcale taka łatwostrawna i przyjazna, jak lubimy sobie wmawiać. Prędzej czy później upomni się o te godziny, które zyskaliśmy dzięki pralkom, supermarketom, samochodom i komputerom. W swojej naiwności myśleliśmy, że one są już całkiem nasze. Otóż nie. Nie są.

Pomiędzy wysiłkiem, jaki wkładamy w pracę zawodową, a domowym nicnierobieniem powstaje przepaść i specjaliści z różnych dziedzin już zdążyli uznać ją za niezdrową. Okazuje się, że przestawienie się w ciągu pół godziny z przepracowania w lenistwo nie służy naszej psychice. I od razu znalazła się na to recepta – aktywność pozazawodowa. W skrócie oznacza to, że Roman będzie sam zmagał się ze swoim alkoholizmem, gdyż my w tym czasie mamy inne sprawy na głowie.

Lektura powieści ubiegłorocznego noblisty to absolutne minimum. Ale poprzestawanie na niej jest gwarancją, że w bliższej lub dalszej przyszłości staniemy twarzą w twarz z egzystencjalnym pytaniem: co ja robię ze swoim życiem? Rozwiązanie tak ujętego problemu niemal zawsze wiąże się z dużym stresem, warto więc przygotować się zawczasu.

Na szczęście możliwości jest mnóstwo. Część z nich narzucają nasi pracodawcy. Wiadomo, że zwykłe pójście na piwo ze znajomymi z pracy od dawna nie mieści się w szeroko pojętej integracji i uważane jest za rodzaj nieoficjalnej inicjatywy oddolnej. Integrować należy się z rozmachem, najlepiej wyjazdowo. Odgrywanie scenek, wykazywanie się kreatywnością w trakcie rzeźbienia w lodzie czy gotowania w podgrupach stały się w dużych firmach integracyjną jazdą obowiązkową. Jednak nic nie jest w stanie przebić strategicznych gier w terenie, które okazały się najbliższe naszej ułańskiej fantazji – chociaż, oczywiście, odpowiedzi na kluczowe pytanie, czy wypada ustrzelić kulką paintballową własnego szefa, każdy musi poszukać we własnym sumieniu.

Cel takiej integracji jest raczej jasny – chodzi o to, by uwierzyć, że firma, w której pracujemy, może za jednym zamachem zastąpić nam najbliższą rodzinę, wszystkich dalszych krewnych, przyjaciół ze szkolnej ławki i kumpli z wojska. Nasza gotowość do przyjęcia tego przekazu na wiarę jest zwykle wprost proporcjonalna do kwoty wyżebranego w banku kredytu mieszkaniowego.

Jeśli po pracy i zajęciach dodatkowych zorganizowanych przez szefa nadal pozostaje nam nieco wolnego czasu, wypada jakoś zagospodarować go we własnym zakresie. W takich sytuacjach przydają się dawne pasje, które codzienność, praca, dzieci, obowiązki i kredyty pokryły grubą warstwą kurzu. Wprawdzie zwykle okazuje się, że kiedy ogarniemy najpilniejsze życiowe wyzwania, jesteśmy już w wieku, który w karierze primabaleriny, łyżwiarza figurowego czy uznanego malarza abstrakcjonisty jest istotną przeszkodą, ale nie zrażajmy się tym. J.K. Rowling opublikowała pierwszą część sagi o Harrym Potterze w wieku 32 lat, a 11 lat później jej majątek oszacowano na 740 mln funtów.

Tak się złożyło, że w naszym kręgu kulturowym przeważają ludzie przeświadczeni, że życie mamy tylko jedno. Warto więc przeżyć je może nie z hukiem, ale przynajmniej satysfakcjonująco. Osoby wierzące w reinkarnację mogą, rzecz jasna, pozwolić sobie na większą elastyczność czasową i rozłożyć siły w sposób bardziej przemyślany. Jednak ci, którzy czytali „Mistrza i Małgorzatę” i uwierzyli Wolandowi, że „każdemu będzie dane to, w co wierzy”, powinni się, niestety, streszczać, jeśli pod koniec życia chcą poklepać się z uznaniem po ramieniu. Anuszka już rozlała olej.

Co więc ze sobą zrobić? Ano, różnie mówią. Niektórzy zalecają rozwój kierunkowy, będący wsparciem dla naszej aktywności zawodowej. Nie ma wprawdzie stuprocentowej gwarancji, że studia podyplomowe, certyfikat MBI czy ACCA zbliżą stan naszego konta do majątku autorki Harry’ego Pottera, ale oczywiście nie zaszkodzi spróbować. Na pewno jest to świetna opcja dla tych, którzy z rozrzewnieniem wspominają czas studiów i nie mają nic przeciwko temu, by na sali wykładowej zetknąć się z przedstawicielami młodszego pokolenia, którego oddech czują na plecach codziennie w biurze. Zwłaszcza, że aktualna oferta studiów podyplomowych w niczym nie przypomina tego, czego doświadczaliśmy jeszcze kilkanaście lat temu na permanentnie niedofinansowanych uczelniach. Wtedy podział ról był prosty – psor lub psorka mówili, a my robiliśmy notatki, próbując oszacować swoje szanse na termin zerowy. Lub w tym samym czasie popijaliśmy piwo w pobliskim parku, próbując ocenić swoje szanse na termin poprawkowy. Obecnie, biorąc pod uwagę koszt studiów podyplomowych, ta druga opcja raczej odpada.
Same zajęcia też wyglądają zgoła inaczej. Po pierwsze, salę wykładową wypełniają osoby, które rzeczywiście chcą się czegoś nauczyć. A po drugie, są zainteresowane nie teorią, a raczej praktyką. Suchy wykład zastąpiły więc prezentacje, symulacje i realizowanie zadań w rywalizujących ze sobą grupach. Na koniec semestru, oczywiście, obowiązkowy wyjazd integracyjny.

Osobom, które nie odczuwają pilnej potrzeby podniesienia swoich kwalifikacji zawodowych, pozostaje wybór spośród szerokiej oferty zajęć hobbystycznych. Czemu nie spróbować na przykład garncarstwa? W końcu nie od dziś wiadomo, że nie święci garnki lepią, a scena, w której Demi Moore i Patrick Swayze próbują utoczyć wazon na kole garncarskim zapisała się w historii kina jako jeden z najpiękniejszych epizodów miłosnych.

Dla umysłu fitnessem nie do przecenienia są kursy językowe. Ale tu też należy wybierać rozsądnie. Nie sztuka opanować język, który atakuje nas ze wszystkich stron i choćbyśmy byli nie wiadomo jak asertywni, w jakimś stopniu go liźniemy. Jeśli jesteśmy sejls-menedżerem świeżo apgrejdowanym na lewel ki-ekantmenedżera, to relaksowanie się po służbowych mitingach metodą wkuwania angielskich słówek jest, co tu kryć, pójściem na łatwiznę. No, chyba że bez tego nie potrafimy odgadnąć, na jakie właściwie stanowisko się apgrejdowaliśmy i nauka języka ułatwi nam zrozumienie relacji służbowych, takich jak kontakty z sejls-egzekutiwem, ha-erką, pejrol-menedżerem, a czasem także łebmasterem. Bo zasadniczo dobrze jest wiedzieć, z kim ma się do czynienia, co w gąszczu obcojęzycznych nazw nie zawsze jest oczywiste. Jeśli jednak ogarniamy biurowe relacje w stopniu wystarczającym, a prowadzone przez nas prodżekty rokują, czas zająć się nauką języka, który nie przyda się na co dzień. Rzadkie dialekty azjatyckie zapewnią nam zajęcie na lata, a przy odrobinie szczęścia już po kilku miesiącach będziemy mogli zamówić w restauracji zupę w rodzinnym języku kucharza. Wprawdzie kelner prawdopodobnie nas nie zrozumie i zamiast zupy dostaniemy kurczaka curry, ale znajomi przy stoliku nie muszą przecież znać takich szczegółów.

Jeśli czytając ten tekst, pogubili się Państwo w nawale możliwości samorozwoju, to nic nie szkodzi. Ważne, by zapamiętać tak zwane klu. Czyli – żadnych tam spokojnych wieczorów na kanapie przed telewizorem. Nie muszę chyba dodawać, że aktywności pozazawodowej samym fitnessem się nie opędzi. Posiadanie karnetu na siłownię jest już tak oczywiste, jak oddychanie. Jeśli rzeczywiście chcemy poprawić swoją sprawność fizyczną, dobrze jest z niego czasem korzystać. To jest, powiedzmy obrazowo, taki wywar na kościach. Do niego dopiero dodajemy kolejne składniki. Potrzebujący wyciszenia zapewne wybiorą jogę. Impulsywni – boxing. Pragnący zadać szyku w klubie nocnym – taniec na rurze. Wybierający się na fiestę – flamenco. A wszyscy zainteresowani kolejnością dodawania składników – kursy gotowania. Wprawdzie przy tych wszystkich obowiązkach nasze życie może skłaniać do porównań z losem niewolników na plantacji, ale nikt nie obiecywał, że będzie łatwo. Cofnijmy się jeszcze raz do czasów dzieciństwa – czy kiedyś wpadło Państwu do głowy, że fajnie by było pożyć przez chwilę w rytmie brazylijskiej telenoweli? Myślę, że za drobną opłatą bez trudu znajdziemy Leoncia, który nas jeszcze dodatkowo wybatoży.

 

Elżbieta Olechowska

Ilustrowała Agnieszka Słowińska

Business&Beauty Magazyn