ARCHIWUM Magazynu B&B - zakończył działalność w 2018

Zagrać w golfa z yeti

Miałem okazję obejrzeć jedno z najwyżej położonych na świecie pól golfowych. Dodajmy od razu, że przypominające je tylko z nazwy.

 

Aby dotrzeć do północnych Indii i celu podróży – miejscowości Leh – najlepiej polecieć samolotem do New Delhi. Poranne słońce nad Delhi jest czasem zamglone. To smog, choć miejscowi próbują mi wmówić, że mgła. Nieco ponad kwadrans lotu na północ i ukazuje się jeden z najpiękniejszych widoków, jaki można sobie wyobrazić. Jeżeli tylko pogoda dopisze, a przeważnie dopisuje, podróżni mogą podziwiać przez okna samolotu wspaniałe widoki na Himalaje. Obsługa samolotu jest przyzwyczajona do tego, że pasażerowie wzdychają z zachwytu, przemieszczają się z jednej strony samolotu na drugą, robią zdjęcia, filmują, a niektórzy spoglądają przez zabrane ze sobą lornetki. Widok jest obłędny. Chwilami wydaje się, że spód aeroplanu niemal dotyka szczytów, chwilami – jakbyśmy lecieli wśród otaczających nas gór. Ten lot trwa tylko około godziny, z czego jakieś 40 minut to raj dla oczu. Gdziekolwiek spojrzymy, szczyty. Jesteśmy na dachu świata. Samo lądowanie w Leh także daje wiele przyjemności – samolot powoli opada pośród gór.

Teren leży na terytorium Indii, ale roszczenia doń mają też Chiny, Afganistan i Nepal. Stąd nadzwyczajne środki ostrożności i liczne koszary wojskowe w okolicach. Nie będą tam, niestety, działały telefony komórkowe.

Hotele w Indiach są owiane wieloma legendami. Mój, Grand Dragon, jest podobno jedynym w mieście z bieżącą, ciepłą wodą, do innych donoszą ją wiadrami. Radzę wybrać opcję z rozszerzonym wyżywieniem (nie tylko śniadania). Zjedzenie posiłku na mieście jest trudne, bo nie znajdziemy tu fast-foodów, a w innych punktach warunki higieniczne pozostawiają wiele do życzenia i taki posiłek może źle się skończyć. Podobnie jest z napojami. Należy pić tylko przegotowaną wodę i napoje z oryginalnych, fabrycznie zamkniętych pojemników lub butelek.

Leh (miejscowi wymawiają jako „lej”) jest stolicą okręgu Ladakh w północnych Indiach. Leży na południe od gór Karakorum, w krainie zaliczanej do Himalajów Wysokich, nad bajecznie szmaragdową rzeką Indus. Obecnie znajduje się w większości na terytorium Indii (mała część Ladakh leży po stronie Chin). Okręg liczy około dziesięć tysięcy mieszkańców, bardzo serdecznych i przyjaźnie nastawionych do turystów. Wyczuwam raczej sympatię niż „komercyjny” uśmiech, wszechobecny w znanych kurortach.

Samo miasto leży na wysokości około 3,5 tys. m n.p.m. Etnicznie, kulturowo oraz krajobrazowo przypomina bardziej Tybet, niż typowe Indie. Jeśli ktoś lubi wysokie góry, surowe krajobrazy i kulturę przesączoną buddyzmem, poczuje się tu jak w raju. Ze względu na wysokie położenie, przynajmniej na początku, pojawiają się oznaki choroby wysokościowej. Głównym jej objawem jest bardzo szybkie zmęczenie, nawet przy niewielkim wysiłku.

Aby obejrzeć całą panoramę miasta, proponuję spacer (lub wyjazd samochodem) do położonej tuż nad Leh świątyni Shanti Stupa. Z jej tarasu rozciąga się cudowna panorama miasta, w tym widok na położone u stóp okalających je gór najwyższe na świecie pole golfowe, jak i panorama górska – z najwyższym szczytem Stok Kangri (6153 m n.p.m).

Ponieważ przebywałem w okręgu Ladakh na początku listopada, czyli po sezonie, nie mogłem niestety wejść i bezpośrednio sprawdzić zalet tego osobliwego miejsca do gry w golfa, mającego dziewięć dołków. Formalnie znajduje się ono pod opieką Indyjskiej Armii. Jednak z rozmów z miejscową ludnością dowiedziałem się, że powinienem przyjechać w sezonie i na pewno będę mógł tam zagrać.

W wielu kwestiach można się „dogadać” z miejscowymi przy pomocy kilku banknotów. Dotyczy to także transportu. Nie ma „oficjalnych” taksówek, ale są osoby z samochodami, małymi lub większymi busami, które same oferują swoje usługi przewozowe. Tak jest na lotnisku (leży około 5 km od centrum) i w mieście. Zresztą, wystarczy w recepcji hotelu zapytać o transport i zaraz pojawi się kierowca z pojazdem. Za niewygórowaną opłatą zawiezie nas, gdzie zechcemy.

W okolicy znajduje się niezliczona ilość świątyń. Oprócz wspomnianego Shanti Stupa, polecam jeszcze jeden kompleks, położony niecałe 20 km od Leh – Thikse Gompa (można spotkać kilka podobnych nazw, np. Thikse Monastery). Ten zbudowany w 1430 r. klasztor zawiera w sobie właściwie wszystko: kilka mniejszych świątyń, posąg Buddy, obrazy i plac, na którym odbywają się obchody lokalnych świąt. Ale ja rekomenduję to miejsce z innego powodu. Jeśli wejdziemy najpierw na dziedziniec, a później przedostaniemy się na samą górę, wejdziemy na dach tego „kompleksu” leżącego 3600 m n.p.m. I wówczas można poczuć się rzeczywiście jak na dachu świata, choć wcale nie brało się udziału w wysokogórskiej wyprawie. Wokół rozciąga się cudowny widok na leżące bliżej lub dalej szczyty. W dole widać drogę, którą tutaj dotarliśmy. W blasku słońca, przy błękitnym niebie, można rozkoszować się tym widokiem bez końca. To dobry punkt, by przystanąć lub przysiąść i medytować. Naprawdę, to miejsce ciężko opuszczać.

 

Komu nie wystarczają golfowe potyczki na egzotycznym polu, może wybrać się na wyprawę trekkingową. Konieczne jest oczywiście zabranie odpowiedniego sprzętu. Jeśli ktoś nie zaplanuje wcześniej takiego wypadu, może to uczynić na miejscu. Jest tu wiele możliwości trekkingowych, chociaż większość ciekawych tras z uwagi na brak turystycznej infrastruktury wymaga organizacji własnego transportu, pożywienia, przewodników, itd. Jednak w biurach podróży w samym Leh znajdziemy dużo ogłoszeń o poszukiwaniu osób na wypad. Zdobycie najwyższego w okolicy Stok Kangri wymaga już większych umiejętności i sprzętu. Ale zdaniem miejscowego, zawodowego alpinisty-instruktora, dla osób wysportowanych góra jest do zdobycia, a cała wyprawa trwa około tygodnia. Jeśli dopisze nam pogoda, to ze szczytu zobaczymy leżący niecałe 200 km w linii prostej na północny zachód, drugi co do wielkości szczyt świata – K2.

Pomimo kilku niedogodności, Ladakh i Himalaje wciągają. Można się przyzwyczaić do śmietników na ulicach i wyjadających z nich psów, do osłów oraz wychudzonych krów. Po takiej podróży człowiek z ulgą korzysta ze swojej łazienki i docenia czasem najprostsze współczesne dobra. Ale wkrótce zaczyna tęsknić i planować kolejną wyprawę w tamten region, by znów trochę pobyć na dachu świata…

P.S. Niestety, yeti nie widziałem, ale może następnym razem. Kto wie…

 

Klaudiusz Madeja
Fot. autora


Business&Beauty Magazyn