Elce i Ramolom z Naszej Klasy
Dopadł mnie o czwartej nad ranem, bez względu na deklarowaną kilkanaście dni wcześniej, przy urodzinowym torcie, wieczną młodość. I było dokładnie tak, jak dwa miesiące wcześniej mówiła dwa miesiące starsza koleżanka. Co do najmniejszej, zimnej kropli potu na karku. Poderwałam się i w półśnie dojrzałam go – na brzegu mojego łóżka siedział półgoły chłop w spranych bokserkach.
Obcy chłop, gdzieś po pięćdziesiątce. Skąd ja go znam, na miłość boską? Nasza-klasa? Facebook? Twitter?! W erze bytów wielorakich – faktycznych i wirtualnych, na pół urojonych, na pół wykreowanych, przenikających się w necie i wszechświecie, nie tak łatwo wykapować, co za chłop siedzi o czwartej nad ranem na brzegu twojego małżeńskiego łóżka.
Po chwili go rozpoznałam…
…Były wakacje – połowa lat osiemdziesiątych. Po maturze albo przed. U Marcina miała być impreza, o której na całym mieście mówiono tłustym drukiem – wyraźnie głośno, żeby wszyscy usłyszeli, ale wyraźnie cicho, żeby wiedzieli, że oni tam nie idą. A mnie akurat słynny pan Boguś cudem załatwił sanatorium w Szczawnicy, ojciec cudem załatwił służbowy samochód, żeby mnie do tej Szczawnicy cudem zawieźć, więc niech nie robię cyrków. Nie robić cyrków?! Czy ojciec nie wiedział, że się w Marcinie kochałam od dwóch lat (czyli dokładnie od momentu, kiedy Marcin przestał kochać się we mnie)? Starzy Marcina nigdy nie wyjeżdżali, a teraz wyjeżdżali. Wszyscy, ale to WSZYSCY mieli być u Marcina. Miało nie być mnie. I ja mam nie robić cyrków!
Nie poszłam do Marcina. Miłość została skazana na non-consummatum. Wywieziono mnie w noc, podczas gdy Marcin konsumował z moją najlepszą przyjaciółką.
W końcu wychowaliśmy się w czasach wywieszek z napisem “Alkohol podajemy tylko z konsumpcją”, dlatego jako osoby jako-tako wychowane alkohol kojarzyliśmy z konsumpcją nierozłącznie. A że ta następowała głównie w rezultacie spożycia, toteż większość narodu nad Wisłą miała spektakularne osiągnięcia tak w piciu, jak w seksie. Z konsumpcji jednakże, czego NIKT oczywiście nie był w stanie przewidzieć, brały się dzieci (trochę tak jak pre-pasteurowskie muchy z brudu, czy myszy z błota – bo wiedzę na ten temat mieliśmy mniej więcej na takim samym poziomie jak widownia Pasteura na temat mikrobiologii).
Za to rodzice delikwentów po powrocie nie tylko zastawali kompletnie zarzygane mieszkanie, ale na gwałt musieli się przedzierzgnąć w cudotwórców, by od widywanego raz do roku proboszcza wyczarować błogosławieństwo, od sądu pozwolenie, a z czterech kartek na mięso wesele na 140 osób. Bo najlepszym antidotum na nastoletnie ciąże w Polsce moich młodzieńczych lat był, jak wiadomo, ślub (a jeszcze lepiej – nawet dwa), do którego wybłyszczone matki w kremplinach prowadziły na kopach lekko ogłupiałego pana młodego (oczywiście był młody, ale do pana brakowało mu jakieś 10 – 30 lat). I pannę młodą, która – ustabilizowana fiszbinami, w sukni 4 numery za dużej, by ukryć rezultat konsumpcji, w przesadzonym makijażu, który z kolei miał ukryć bladość (rezultat nudności) – wyglądała jak matka własnego nieletniego męża. Co zresztą obojgu często zostawało na resztę wspólnego życia.
Tak więc… najprościej było uniknąć powyższych większości wywożąc niezupełnieletnie dziecko poza jego naturalne środowisko.
Tymże sposobem, bezpieczna i zrozpaczona, dotarłam do Szczawnicy – sanatorium “Szalay”, pawilon “Palma 1”. Jak sama nazwa sugerowała, niosło ono sobie tylko właściwe zagrożenia, których mój ojciec powinien być przynajmniej świadom, jako bywalec Krynicy Górskiej. Moje skończone życie skończyło się jeszcze bardziej kiedy odkryłam, że moją współlokatorką na najbliższe trzy tygodnie będzie niejaka pani Stanisława, dla bliskich Stenia – lat 37! Czy ojciec zgłupiał, żeby mnie z jakąś starą babą w pokoju lokować?!
Lata były osiemdziesiąte. Nie było Naszej-klasy, Facebooka, Photoshopa, forów na Gazecie, Onecie, nie było Wirtualnej Polski – bardzo zwykła Polska była. Ucieczki z rzeczywistości istniały głównie w alkohol. Na wczasy jeździło się z rodziną. Na kurs tańca z mężem.
Sanatorium. Prześliczne medium, nie tylko na podreperowanie wrzodów na żołądku, krążenia i zdewastowanych “Klubowymi”oskrzeli. Reperowało się radość życia, podnosiło testosteron u jednych, samoocenę u drugich, co w efekcie i tak wpływało doskonale i na krążenie, i na wrzody.
„Stara baba” zdawała się być zupełnie zadowolona ze mnie jako drugiej do dwójki, podobnie jak i z sanatorium generalnie rozumianego. Odświętna, zajęła miejsce na szachownicy sali jadalnej, gdzie właśnie rozpoczęła się partia. Pan Kazimierz, który o swojej (odległej o 240 km) żonie przy stole mówił „moja małżonka pani” (choć już w recepcji wykrzykiwał w głuchy telefon międzymiastowej przestrzeni: – Matka?! Matka, mówi się! Matka?!!), przy kisielu mizdrzył się obleśnie do czterdzieści lat od niego młodszej mnie. Pani Halina co rusz upuszczała na podłogę to widelec, to serwetkę, i z wielkim kontrabasem się po nie schylała. (Wiem, że to słowo to nie kontrabas, ale mi do pani Haliny pasowało najlepiej). Towarzystwo chichotało, chrząkało, piszczało, jakby zbiorowo zaczęto przechodzić wtórną mutację.
Nierząd wisiał w powietrzu. I choć nawet zabłąkana kurwa z ust nikomu nie wypadła, a małe paluszki unosiły się w powietrzu jak motylki nad uchami stołówkowych kubków, to atmosfera gęstniała z posiłku na posiłek – soczysta jak para w solankowych inhalatoriach.
Przy obiedzie skrystalizowały się wysiłki pani Haliny. Przy podwieczorku pan Kazimierz ociekał już przy innym stoliku. Po kolacji wytrąciły się podgrupy – jeszcze otwarte na kombinacje, ale z ustalonym mniej więcej targetem. Targety, jak się dowiedziałam od Steni, funkcjonowały czasem przez całe lata – w maju Szczawnica, w październiku Rymanów. W tym samym układzie konsumpcyjnym. Do tego społeczność na zewnątrz wyznawała świętą zasadę “What happens in Vegas, stays in Vegas”.
Ja, Agnieszka i Krzysiek wyłuskaliśmy się z tłumu jako jedyne osoby poniżej trzydziestki – w tym Krzysiek niewiele. Jeszcze tego samego dnia Krzysiek zapowiedział wieczorek zapoznawczy u siebie. Gdy poinformowałam o tym Stenię, ta skwapliwie poradziła mi, żebym już u Krzyśka została na noc, bo jak mnie pielęgniarki złapią szwendającą się po nocy na cudzym piętrze, to mogę mieć nieprzyjemności.
Głupia nie byłam, świnia też nie, więc wzięłam ręcznik, piżamę i poszłam spać do Krzyśka. Był w tym całym bajzlu jedynym dżentelmenem. Próbował ze mną – ja cierpiałam po Marcinie, próbował z Agnieszką – Agnieszka uczyniła jakieś śluby czystości w intencji egzaminów na medycynę (po pół roku wyszła za mąż). Ale, że jej z kolei trafiła się jedyna prawdziwie astmatyczna, dusząca się całe noce współlokatorka, to trzy tygodnie przespałyśmy skulone we dwie na Krzyśka dostawce. Wkrótce cały pokój miałyśmy już dla siebie, bo i on zaczął łazić na noc.
Rankami Krzysiek wracał do pokoju, a my z Agnieszką zbierałyśmy manele i leciały na swoje piętra, napotykając po drodze zawistne spojrzenia pań i obleśne uśmieszki panów. Do swojego pokoju wpadałam na pięć minut przed śniadaniem i łapałam kartę zabiegową, bo na inhalacje leciało się prosto po śniadaniu i papierosie. Podczas gdy biegłam na swoje piętro, w naszej dwójce dematerializował się Staśki tajemniczy nieznajomy – robił to tak sprawnie, że zaczynałam podejrzewać, że jest nim Krzysiek.
Aż któregoś ranka coś się komuś poprzestawiało z zegarkiem. Krzysiek przyszedł wcześniej, bo do pokoju Jolki wróciła Halina, bo do pokoju Jurka wrócił Kazimierz, i dlatego ja przylazłam do pokoju dobre 15 minut wcześniej niż zwykle.
Na brzegu tapczanu Steni siedział… chłop. Stary chłop siedział, w podkoszulku i gaciach. Na oko dużo starszy nawet od Steni; 50 lat jak byk. Z zakątka umywalniczego dochodził plusk wody w umywalce. Stenia w halce, schylona, prała pod kranem skarpetki chłopa w podkoszulku!
Nasza-klasa jest jak trawnik przed „Palmą 1” – wirtualne, wzajemne smarowanie plecków, nadużywanie rymujących się sugestywnie słówek. Pochrząkiwanie, popiskiwanie, rozpasanie. Dla wszystkich podobno czas się zatrzymał, i, na Boga, “jak oni to robią?!”
Na zdjęciach ze Szczawnicy mam mokrą włoszkę i klipsy z guzików do pościeli, a obok mnie stoi z roku na rok coraz młodsza Stenia w sukience w grochy.
W galerii Naszej-klasy chłop w majtkach kąpielowych rozmemłaną piersią straszy małolaty.
Wszystkie wydarzenia i osoby w tym felietonie, nawet jeśli zmyślone, są prawdziwe.
Ewa Henry