Przebacz mi, Ojcze, bo zgrzeszyłam. Włączyłam telewizor i moje oczy zatrzymały się na młodzieżowym kanale muzycznym. Jest mi wstyd. W pełnym wielorakich możliwości Wszechświecie przypadło mi być częścią pokolenia, które lansuje się, bałnsuje (cokolwiek to oznacza!) i opycha się muzycznymi fast-foodami. Jest mi wstyd, bo nie pasuję do tego opisu. Wychowywano mnie z naciskiem na kulturę, nie popkulturę. A to się teraz tak zazębia… W chwili, gdy piszę ten felieton, kondygnację wyżej uskuteczniane są prace konserwatorsko-budowlane. Ryk wiertarki i stuk młotka co chwilę wyrywają mnie z zamyślenia. Miałam dziś tyle rzeczy zrobić, a tu taki huk… Prace konstruktorskie.
W dzisiejszych czasach narodziny artysty estradowego przypominają właśnie prace konstruktorskie. Bierze się takiego nieopierzonego, lub nieopierzoną, ubiera, maluje i stylizuje, a potem siup, do studia nagraniowego, gdzie sztab specjalistów od tekstu, muzyki, aranżu, produkcji i postprodukcji tylko czeka, by przerobić śpiewającego golema w najlepiej sprzedający się twór (osóbka taka nie musi nawet umieć się ładnie wypowiedzieć – odpowiedzi na pytania dziennikarzy układa jej osobisty kreator wizerunku). Widzimy potem, proszę państwa, odzianych w odświętny dres umięśnionych wokalistów z bożej łaski, świecących się jak miliony monet, biorących w aucie, pijących Courvoisiera nad basenem w towarzystwie półnagich kobiet podejrzanej konduity, śpiewających: „bejbi, to nie tak, jak myślisz!”. Jest również, oczywiście, niewątpliwie, wersja kobieca – bezradny kociak w prześwitującym peniuarze, bądź naburmuszona nastolatka z różową trupią czaszką na koszulce. Ja nie zamierzam kwestionować wartości pracy tych osób – bo to jest praca, często bardzo ciężka, żmudna, okupiona godzinami morderczych treningów w sali baletowej, brakiem snu i regularnych posiłków – ale, jak dla mnie, to wszystko bardziej przypomina kręcenie reklamy proszku do prania (proszę bardzo, nasz proszek jest bardziej sexy i w reklamie naszego proszku stroboskopy migają dwa razy szybciej, niż u konkurencji!), niż rzeczywistą promocję muzyki. Być może moja zdolność percepcji jest zbyt mała, by dostrzec powiązania tych artystów z muzyką, może do czegoś jeszcze nie dorosłam, nie dojrzałam. Poczekam, zobaczę, może zrozumiem więcej.
Z tego, co już zdołałam zrozumieć, jasno wynika, że obecnie wszystko rozbija się o produkcję. A w zasadzie – o osobę producenta. Nieistotne są twoje pomysły, ani nawet taśma demo (łał, udało się zebrać pieniądze na nagranie demówki!), na której wywnętrzasz się artystycznie ty i twoi koledzy. Jeśli to nie pasuje do wizji producenta – sorry, Gregory, nie pojawi się na płycie. I tak wielkim szczęściem będzie, jeśli twoja płyta się w ogóle ukaże. Kupi ją może z 10 osób, z czego połowa to będą znajomi, dla których zabrakło darmowych egzemplarzy, jakie dostałeś od wytwórni. Dlaczego tak się dzieje? Odpowiedź jest zbyt prosta – brak reklamy i promocji. Od dawna (no dobrze, może od jakichś dziesięciu lat) młodą muzykę traktuje się merkantylnie – nie promuje się tego, co może się nie sprzedać. A może się nie sprzedać właśnie dlatego, że jest nowe i niepromowane. Zawsze mi się wydawało, że sztuka powinna być forpocztą nowych sposobów myślenia, także myślenia o muzyce. Tfu, młodzieńcze mrzonki…
Niektórzy twórcy nie poddają się jednak presji społeczeństwa karmionego marketingowymi sztuczkami. Szukają swojej drogi, wydeptują sobie ścieżynkę codziennym ćwiczeniem na instrumencie, nagrywają płyty, a priori odrzucane przez opiniotwórcze stacje radiowe i telewizyjne, i szczycą się sztuką wysoką konsumując bułkę z kefirem, bo tylko na to ich stać. Taka jest obiegowa opinia… Jak jest naprawdę? Nie czuję się kompetentna, by wygłaszać kazania na ten temat, natomiast jedno mogę stwierdzić z pełnym przekonaniem: niełatwo jest być artystą. A jeszcze trudniej być artystą dobrze sprzedającym się (nie mylić ze „sprzedajnym”). Najlepiej byłoby stworzyć kilka dzieł i od razu przenieść się na łono Abrahama. Dzieła te natychmiast nabiorą innego wymiaru, a kolekcjonerzy z niespotykaną szybkością zaczną wykładać spore sumy pieniędzy, by mieć w domu taki obraz czy płytę. Ale niestety – i tu muszę przestrzec wszystkich, którym przyszło do głowy umrzeć od razu po wydaniu pierwszego krążka własnego zespołu – to nie zawsze działa.
Wracamy do punktu wyjścia. Promocja. A może obecnie już nikt nie zwraca uwagi na muzykę? Tak wspaniale sprzedają się przecież czasopisma plotkarskie, a strony internetowe zajmujące się śledzeniem wszelkich poczynań „gwiazd” odnotowują rekordowe wskaźniki oglądalności. (Skąd te dane? Indagowani przeze mnie na ten temat znajomi twierdzą, że brzydzą się kolorową prasą. A przecież w ludzkiej naturze tkwi tendencja do podglądactwa. Tak przynajmniej twierdzą psychologowie…) Może blond-sławy i macho-wokaliści podsycający ciekawość gawiedzi codziennymi ekscesami są o niebo mądrzejsi od muzyków ze starej szkoły, którzy na pytanie turysty: „jak dostać się do filharmonii?” odpowiadali: „ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć!”
Magdalena Supeł