Dariusz Michalczewski – mistrz świata w boksie czterech federacji w wadze półciężkiej i junior wagi ciężkiej. Bali się go wszyscy przeciwnicy, którzy stawali z nim na ringu. Długo był niepokonany. Zakończył karierę jako jeden z najlepszych pięściarzy w historii. Teraz „Tygrys” jest potulny jak baranek i do tego pomaga najbardziej potrzebującym. Założył fundację „Równe Szanse”, która wspiera przede wszystkim dzieci z marginesu społecznego.
Business&Beauty: Spełnił się pan jako sportowiec. Po co panu fundacja?
Dariusz Michalczewski: Założyłem Fundację „Równe Szanse” w 2003 roku, kiedy jeszcze walczyłem w ringu. To nie jest tak, że skończyłem ze sportem i nie miałem co robić. Fundacja jest pewnego rodzaju spłatą długu wdzięczności. Kiedy byłem mały, też nie miałem worka z pieniędzmi. Pomógł mi mój były trener, Ryszard Bronisz. Dawał mi pieniądze na najpotrzebniejsze rzeczy, abym mógł się rozwijać jako sportowiec. Teraz chcę robić to samo. Skoro mogę, to dlaczego miałbym nie pomagać. Sprawia mi to przyjemność i daje dużą satysfakcję.
Na czym polega praca fundacji?
Chodzi głównie o pomoc dzieciakom ze środowisk, które są najbardziej zagrożone patologiami społecznymi. Otaczamy opieką tych, którzy nie mają szans na równy start w dorosłe życie. Pomagamy tym, którzy absolutnie nie mogą spełnić swoich marzeń. Organizujemy miejsca spotkań dla młodzieży, wspieramy finansowo kluby sportowe, organizujemy kolonie, co roku przyznajemy stypendia najbardziej uzdolnionym. Trzeba pamiętać, że dla wielu młodych ludzi w tym kraju cały świat to okolice własnego podwórka. Najpierw kopią kamienie, potem piją piwo, aż – w najbardziej ekstremalnych przypadkach – kończą w więzieniu. Chcemy, aby spotkało ich coś lepszego. Coś, czego normalnie nie mogliby mieć. Dajemy perspektywy na lepsze spędzanie czasu i wychowanie w normalności.
Mocno angażuje się pan w obozy sportowe dla podopiecznych fundacji?
Teraz już nie. Mam mnóstwo pracy z innymi projektami, ale oczywiście opłacam dobrych trenerów, którzy kształcą dzieci nie tylko w boksie, ale także w lekkiej atletyce, tańcu, piłce nożnej i innych sportach. Pojawiam się też na różnego rodzaju obozach i spotkaniach, aby porozmawiać z dziećmi, dać dobrą radę. W tym roku ufundowaliśmy piętnaście stypendiów, a dodatkowo wspieramy finansowo kluby sportowe, które działają pod naszym patronatem. Fundacja działa prężnie i chce objąć swoją opieką jak największą liczbę młodych ludzi.
Ile potrzeba pieniędzy na dobre funkcjonowanie fundacji?
Nie ma górnej granicy. Powiem tylko tyle, że przez niemal dziesięć lat funkcjonowania fundacji wydaliśmy miliony złotych. Myślę, że minimalna kwota do funkcjonowania projektu na przyzwoitym poziomie to około 700 tys. złotych. Moją rolą jest znaleźć te pieniądze, namawiać innych, aby nas wspierali. Idzie nam całkiem nieźle, ale tak jak powiedziałem wcześniej – pieniędzy dla fundacji nigdy za mało.
Jak pan szuka dzieci, które mogłyby zostać „przygarnięte” przez fundację?
W dzisiejszych czasach najłatwiejszą drogą jest internet. Dzieci same się do nas zgłaszają, mówią że chciałyby brać udział w zawodach sportowych, pojechać na kolonię, trenować w klubie lub uczestniczyć w innych zajęciach organizowanych przez fundację. Nasi podopieczni muszą spełniać pewne wymogi. Oczywiście, musi to być osoba z rodziny biednej – z zarobkami poniżej średniej krajowej lub wywodząca się z tzw. trudnej rodziny. Jeśli się nadaje, to my chętnie takiej osobie pomożemy. Nam nie chodzi o to, aby te dzieciaki tylko fajnie się bawiły lub zrobiły jakąś wielką karierę sportową. Chodzi przede wszystkim o ich dobre wychowanie, aby potem mogły sobie poradzić w dorosłym życiu. Chcemy, aby nabrały szacunku do innych i nie popadły w kłopoty z prawem.
„Szukamy Nowego Tigera” – to jedna z akcji organizowanych przez pana fundację. Znalazł pan już obiecujących pięściarzy, którzy mogliby zrobić karierę w boksie?
Jest kilku naprawdę zdolnych chłopaków. Szczerze mówiąc, to wszystkich nie widziałem, bo klubów bokserskich, które obejmujemy patronatem, jest cała masa. Ale wie pan, tak jak mówiłem, nie liczy się łowienie talentów. Chodzi głównie o wychowanie, o kształtowanie charakteru. Nie szukamy na siłę nowego mistrza. Zresztą, w boksie droga na sam szczyt wiedzie przez mnóstwo zakrętów, ale to jest temat na zupełnie inną rozmowę. Najważniejsze, że fundacja sobie radzi, choć oczywiście zawsze mogłoby być lepiej. A jeśli za kilka lat w ringu zobaczę człowieka, który uczył się bokserskiego szlifu pod okiem trenera z mojej fundacji, to zrobi mi się ciepło na sercu.
Jakieś plany na przyszłość?
Cały czas się rozwijać i pomagać coraz większej liczbie osób. Poprzez boks, poprzez inne sporty, poprzez organizowanie im wolnego czasu. Młodym ludziom potrzebne są autorytety. Mam nadzieję, że dla kilku z nich takim jestem. W najbliższym czasie chcemy zacieśnić współpracę z Polskim Związkiem Bokserskim, ale do końca nie jest to jeszcze wszystko dogadane. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.
Rozmawiał Tomasz Włodarczyk
fot. Fundacja „Równe szanse”