Rozmowa o Lublinie z Robertem Kuśmirowskim – performerem, autorem instalacji, obiektów, fotografii, rysunków; asystentem w Instytucie Sztuk Pięknych Wydziału Artystycznego UMCS w Lublinie.
Agnieszka Drwal: Jesteś znanym i cenionym artystą „z nazwiskiem”, który mógłby pracować i żyć w wielu miejscach na świecie, a wybrałeś do mieszkania Lublin. Usłyszałam od ciebie, że jest to znakomite miejsce na „zajezdnię”. A przeczytałam o tobie, że w każdym miejscu łatwiej ci się pracuje niż w Lublinie. Tutaj się wychowałeś, ale też tutaj wracasz ze świata. Czemu?
Robert Kuśmirowski: No tak, przede wszystkim, gdy coś nie przychodzi łatwo, uruchamiają się silniki do pracy nad tym, jest to próba wywalczenia czegoś, żeby w przyszłości było łatwiej. To nie są jakieś czysto eteryczne walki, tylko osobowe. Kiedy więc uda się ze dwie osoby nakłonić na podobny tor rozmowy, jest satysfakcja, że dało się dobrze użyźnić grunt, świetnie dogadać, pomimo że każdy jest indywidualnością i broni swojego zdania. Ale te różnice też sobie bardzo cenię.
I kiedy już uda się dopracować, dopocić kilku takich znajomych (ale takich prawdziwych), to jest to radość niepojęta, jeśli uda się znaleźć ich więcej, to będzie to jeszcze większe szczęście. I tak się to w Lublinie ładnie dzieje, że po różnych fajnych walkach okazuje się, że jest tu grupa ludzi, z którymi mógłbym naprawdę niejedną rzecz uczynić, czego przykład dajemy otwarciem wystawy 3 czerwca w dużej hali Warsztatów Kultury, pokazując że w Lublinie da się zrobić dobrą wystawę nowoczesnej sztuki.
A co ci się podoba, poza walką na ugorze?
To, że tutaj wygrywa człowiek, taki autentyczny. To jest plus, nawet jak jest chory, zły czy ma niechęć, to taki właśnie jest.
To taki specyficzny, wschodni rys tutejszych?
Wschodni w sensie poczucia, że mam kontakt z człowiekiem. Ale też mamy górki, mamy jeziora, nie jesteśmy gigantem metropolijnym, ale jesteśmy takim sobie miłym zakątkiem, w którym trochę się dobrze dzieje.
Jesteś ambasadorem tego miasta i dużo podróżując sprawiasz, że gdzieś na świecie ktoś spotykając się z Kuśmirowskim, spotyka się też z Lublinem. Gdybyś miał w kilku zdaniach zachęcić przyjezdnych do oferty miasta i regionu, to o czym byś opowiedział?
Przede wszystkim bym ich wyciągnął na dzicz, która nas otacza, na ten wschód, przebogate wylewne jakieś pola. Pochodzić po domach – tu jeszcze jest tak, że imprezy często są właśnie w domach i to jest unikat w skali zachodniej Europy. Nie są dwukrotnie wcześniej zapowiadane i przyszykowane, spontanicznie napotkany na ulicy człowiek mówi: chodźcie do domu. Tego nie da się w Lublinie długo pielęgnować, bo internet nas zjada i to się zmienia. Ale spontaniczne spotkanie się z człowiekiem i przyjęcie, poddanie się zaproszeniu do domu to tutejsza atrakcja, im bliżej wschodu, tym większa.
Kolejna wschodnia atrakcja to to, że za parę groszy można wpakować się w nabity zapachem cebuli i kiełbasy autobus „ogórek” i dojechać do Lwowa.
Mógłbyś opowiedzieć, zupełnie subiektywnie, o czterech miejscach w Lublinie wartych odwiedzenia, związanych ze sztuką i jej okolicami?
Z tych świeżych rzeczy to stara techniczna baza MPK, która oddała miejsce na związaną z Wydziałem Artystycznym UMCS Galerię Zajezdnia. Okazało się, że oddadzą jeszcze dużą przestrzeń, gdzie konserwowano kiedyś trolejbusy i autobusy, łącznie z panem Mietkiem, który jak będzie trzeba, to coś zespawa, coś przytnie z metalu. I tak powolutku, powolutku, jest już część ekspozycyjna, gdzie oczywiście były i są wystawy, a niedługo będzie tego więcej i będzie można tam na miejscu sobie gospodarować.
Towot Squot, która działa już trzeci rok, prezentowana wystawa „no budget show” jest to zbieranie ludzi, którzy naprawdę coś robią bez parcia, a czasem i szansy na wystawę. Z każdą edycją jest coraz bardziej „no budget”, w zeszłym roku zaczynaliśmy o 22, żeby mniej płacić za prąd i mieliśmy połówkę plakatu, a teraz pewnie będziemy mieć sposób prezentacji na kartkach czy w opisach. A może będzie trzeba się posunąć tylko do rozpowiedzenia o takim wydarzeniu, które nigdy by się nie odbyło. Ale jednak trzecia edycja na pewno się odbędzie, nie znamy jeszcze formatu i skali, w której przyjdzie nam pracować, ale na pewno się odbędzie i będzie się żywiła tym samym co poprzednie, czyli bezbudżetowością.
Trzeci punkt to podobna sytuacja – Młode Forum Sztuki, czyli Galeria Biała i jej cykl prezentacji młodych artystów w piwnicach. To miejsce luźniejsze, gdzie można zaryzykować, można dać szansę komuś, kto jeszcze nawet nie potrafi opisać, co by chciał pokazać. Oddanie takiego miejsca, takiej przestrzeni do działań powoduje, że później jest już tylko łatwiej. Ostatnie pokazy to też ukłon w stronę stuprocentowej sztuki, czyli nie obciążonej białymi salami, wymogami i budżetami. To coś, co ładnie powraca w definicję dawnego pojęcia pracy u podstaw, sztuka [u podstaw – red.] oraz samo to podejście, że można coś tworzyć, cieszyć się z tego i się tym żywić. To nieprogramowa część Galerii Białej.
Czwarte miejsce to Kolegium Sztuk Pięknych w Kazimierzu Dolnym. Dlaczego? Ponieważ tam działa pracownia otwarta 24 godziny na dobę i ludzie zarywają noce, żeby coś tworzyć. Mało tego, są tam też pokazy nieobciążone żadnymi wernisażami czy też budżetami, oraz datami, które miałyby obowiązywać (jeśli się dotąd nie wyrobisz, to leżysz). Ten super luźny klimat ma wymiar sprawczy, a mianowicie taki, że studenci, którzy po Kolegium przychodzą na magisterkę do Lublina są o niebo lepsi (nie, że wszyscy, ale przewaga jest porażająca). Stąd jest to bardzo ważny punkt na mapie Lubelszczyzny, jeśli chodzi o dobrą prezentację i dbanie o poziom. Pojawia się i tu na pewno ten nieinstytucjonalny sznyt, czyli że człowiek drugiemu człowiekowi przekazuje, że jest takie miejsce. Mówię tu także o różnicy, kiedy daje się młodym ludziom od początku trochę swobodniejszą opiekę (ale jednak opiekę).
[Rozmowa odbyła się w połowie maja, w Lublinie]