Odwieczny dylemat, określający nasze nastawienie do samego siebie i środowiska, w którym żyjemy. Kiedy jesteśmy dziećmi, dominuje „być” – wszędzie, z ciekawości, ze wszystkimi; jak najdłużej nie spać, poznawać otoczenie, którego obraz wyznaczy nam kierunek przyszłości, być piękną, być silnym. Oczywiście, w tym czasie jest i trochę „mieć” – samochodzik, którego w przedszkolu nie pożyczymy Jasiowi czy tablet, którym imponuje się w szkole średniej.
Czas „mieć” rozpoczyna się na studiach i trwa zazwyczaj przez niemal całą naszą karierę zawodową. Napędzany ambicjami, potrzebami, nakręcany reklamami. Chcemy mieć pieniądze, rodzinę, dobrą pracę, ważne stanowisko, prestiż, sławę, odlotowy dom, jakiego nie ma sąsiad, ubranie światowej firmy, najnowszy samochód z telewizji, figurę jak modelki na plakatach, etc., etc. Ciągle nam mało tego, co mamy – aż do momentu, kiedy spostrzegamy, że w pogoni za „mieć” tracimy „być”. I ginie nam z oczu sens, dla którego jesteśmy i pracujemy. Wypalamy się, tracimy motywację w pogoni za „mieć” kosztem „bycia”. Stopniowo wracamy do „być”, o ile nie złapie nas wcześniej np. depresja czy zawał.
Zaczynamy myśleć o książkach, podróżowaniu, dzieciach, wnukach, przyjaciołach, religii, pomocy innym.
Upraszczam ten schemat, bynajmniej nie negując ani „mieć”, ani „być”. Tym bardziej, że owe dwa stany przenikają się i mają swoje uzasadnienie w potrzebie naszej osoby i osobowości.
Czas „mieć” jest bardziej brutalny. Jest walką i pogonią, czasem kończy się niedobrze. Trzeba więc być czujnym, zachować umiar.
Narzędziem przestrzegania umiaru jest kalendarz. Ale nie ten telefoniczno-laptopowy, który raczej nakręca szybkość naszego biegu. Ten zwykły, papierowy, który można jednocześnie otworzyć na kartkach całego roku, jak i na poszczególnych miesiącach i dniach. Taki kalendarz dobrze służy zapanowaniu nad Czasem. Tak, aby nasze „mieć” w najmniejszym stopniu nie zagrażało naszemu „być”.
Ze stron „rocznych” powinniśmy wykreślić czarnym flamastrem dwa tygodnie w lutym, tydzień w maju, dwa tygodnie w sierpniu i tydzień w listopadzie. W tym czasie musimy być niedostępni dla współpracowników, telefonów komórkowych i laptopa. Mamy odpocząć, najlepiej na rowerze, kajaku, wędrówce. Zniknąć z miasta, wyjechać, zobaczyć inny krajobraz i usłyszeć inny język, niekoniecznie ludzi, choćby gór. Te wykreślone dni traktować jak świętość.
Dalej: otwórzmy kalendarz na miesiącach. Z każdego, także czarnym flamastrem, wykreślmy soboty i niedziele. W te dni powinniśmy starać się być wśród osób nam życzliwych. Zamknąć telefon i komputer. Pójść do ogrodu zoologicznego i uświadomić sobie, że na naszej planecie żyją stworzenia (a przecież jest ich więcej niż ludzi), które nie oglądają telewizji. I żyją.
Wreszcie flamastrem, tym razem czerwonym, rozplanować każdy dzień tygodnia roboczego. W poniedziałek do godziny 11 nie rzucać się na gaszenie zawodowych pożarów, ale zidentyfikować sprawy do rozpatrzenia. Tę pracę własną rozpocząć od zaplanowania kolejności i sposobów rozwiązywania problemów. Między godzinami 11 a 13 omówić to spokojnie ze swoimi współpracownikami. Czekającą korespondencję „załatwić” między 13 a 14 (ale do nikogo nie dzwonić). O 14 zjeść lunch i od 15 zacząć zawodowe spotkania – nie więcej niż trzy.
W miarę możliwości, zwłaszcza jeżeli jesteś szefem, wtorek i czwartek poświęcić w spokojnym miejscu na prace koncepcyjne – obmyślenie strategii, narysowanie działań operacyjnych.
W środę do 11 oddać głos współpracownikom. A między 11 a 12 przeprowadzić konieczne rozmowy telefoniczne i uporządkować zaległą korespondencję. Lunch od 13 do 14 – zawsze z zakazem kontaktowania się z innymi i innych z tobą. Od godziny 14 można rozpocząć zewnętrzne spotkania zawodowe.
W piątek do 11 odrobić zaległe telefony i korespondencję, a do 13 przeprowadzić niezbędne rozmowy ze współpracownikami. Po lunchu, ok.15, rozpocząć spotkania i rozmowy z kontrahentami.
Utopia? Tak tylko wygląda. Czy są od tego planu odstępstwa? Tak, wynikają z nieoczekiwanych wydarzeń (pożarów), zdarzeń losowych. Ale im bardziej będziemy w kontekście takiego schematu doktrynerami, tym lepiej dla nas. Nic się nie stanie, jeśli wyjedziemy, firma poradzi sobie bez nas, choć w to na ogół nie wierzymy. Im bardziej będziemy trzymać się planu naszego poruszania się, tym więcej będziemy kumulować w sobie energii, zdolnej zapobiegać zniechęceniu, wypaleniu, depresji. Zobaczymy, że mamy coraz więcej wolnego czasu dla siebie. By „być”. Aby to wszystko wdrożyć, potrzebna jest wiara i odwaga. Konsekwencja, bez względu na okoliczności zewnętrzne i naciski współpracowników (którzy „nie mogą się bez ciebie obejść”) czy kontrahentów („bez twojej obecności ten interes nie wypali”). Po pewnym czasie „mieć” i „być” zaczną się uzupełniać i staną się podstawą sukcesu i satysfakcji, czego wszystkim Czytelnikom B&B życzę.
A dlaczego w kalendarzu wykreślamy dni innymi kolorami? Cóż, sami zobaczycie.
Marek Goliszewski
Założyciel Business Centre Club