ARCHIWUM Magazynu B&B - zakończył działalność w 2018

Do kosza z Sherlockami, Poirotami też

Kim byli Vidocq i Pinkerton, wie chyba każdy. Powszechnie wiadomo, co to Scotland Yard, niejeden słyszał o Sûrete – mało kto jednak jest świadom, jak niemiłe były początki tych, jakże imponujących dziś, instytucji. Właśnie historią raczkującej policji kryminalnej rozpoczyna Thorwald swą książkę – makabrycznym w swej wymowie rysem historycznym nowożytnych systemów ścigania zbrodni, a raczej przyglądania się owym przestępstwom – takie bowiem były realia. Aż po Bonapartego policja służyła tylko i wyłącznie celom politycznym, głównie szpiclowaniu i terroryzowaniu poddanych.

Thorwalda to nie interesuje, zajmuje się on pierwszym związkom policji z nauką, narodzinom kryminalistyki. Czytelnik przyzwyczajony do papki telewizyjnej o superglinach, co to łapią mordercę idąc tropem jednej znalezionej na dywanie rzęsy (zauważonej przez technika pożywiającego się hot-dogiem o trzy przecznice dalej), dowiaduje się od Thorwalda, iż przez większość wieku XIX problem kardynalnym była banalna identyfikacja osób. Zdarzali się podówczas „rekordziści” odsiadujący po kilka wyroków, a każdy pod innym nazwiskiem. Kartoteki praktycznie nie istniały, a genialny Vidocq po prostu zapamiętywał twarze i sylwetki, skutecznie też wymagał tego od współpracowników. Następny krok uczyniono również we Francji, gdzie narodził się bertillonage (polegający na „zdejmowaniu miary” z delikwentów i identyfikowaniu ich na podstawie 11 parametrów ciała). Bywał zawodny, choć inne metody nie dorastały mu do pięt. Przełom nastąpił, gdy zatriumfowała daktyloskopia. Co ciekawe, jej tajemniczym „prekursorem” okazał się… Mark Twain, który w jednym ze swych opowiadań „złapał” łotra, badając jego linie papilarne. Do dziś pozostaje zagadką, skąd pisarz wiedział, o czym pisze, gdyż jeszcze długo potem o daktyloskopii w USA nawet nie słyszano. To Argentyna jako pierwsza (z inicjatywy chorwackiego imigranta) „upaństwowiła” badanie odcisków palców.

Kiedy potrafiono już identyfikować sprawców, nadal kłopoty sprawiały ofiary. Traktujące o tym partie książki (rozdziały o medycynie sądowej, o toksykologii) mocno przypominają Stulecie chirurgów – z jedną wszakże istotną różnicą, że „pacjent” jest denatem. Badając go, dziesiątki lat błądzono prawie po omacku, ale i tak toksykolodzy i lekarze sądowi bliżsi byli celu, niż balistycy, którymi autor zajmuje się na deser. Gdyby nie temat, można by czytając te strony zarykiwać się śmiechem, jako że np. w USA królowała wówczas zasada: „kup sobie szkło powiększające i zostań ekspertem od strzelania. Pięćdziesiąt dolców dziennie zapewnione”. Książka Thorwalda jest od owej lupy wprawdzie droższa, za to efekty jej „zastosowania” o niebo większe. Smaczkiem dodatkowym Stulecia detektywów są zaskakująco kąśliwe przypisy polskich tłumaczy (Karol Bunsch!), których absolutnie nie wolno pominąć! Można natomiast zaoszczędzić czasu na lekturze „conandojlów”, jako że współczesna Holmesowi rzeczywistość – dzięki pióru niezawodnego Niemca – okazuje się o wiele ciekawsza od sherlockowej konfekcji.

Jarosław Kolasiński

Jürgen Thorwald, Stulecie detektywów. Drogi i przygody kryminalistyki.
Tłumaczenie: Karol Bunsch, Wanda Kragen, Wyd. Znak 2009, str. 832


Business&Beauty Magazyn